Выбрать главу

Dymitr czekał na Dydyńskiego w małej salce o ścianach wykładanych kobiercami. Wyglądał niczym siedem nieszczęść albo topielec wyciągnięty świeżo spod koła młyńskiego. Jego owalna i mięsista twarz była czerwona, a zielone oczy przekrwione i podsiniałe po ostatniej nocy spędzonej — jak świadczyły armatnie saluty i wiwaty — na hucznej uczcie. Rudy włos miał w nieładzie, czamarę wymiętą i poplamioną. Zasiadał na zydlu obitym kobiercem, ale nie był sam — przy jego boku warował niczym wierny pies Waarłam Jaickij.

Dydyński podszedł do Dymitra tak ostrożnie i cicho, jak gdyby stąpał boso po rozżarzonej blasze. Czekała go rozprawa niczym krwawa bitwa w polu, jeden niepotrzebny gest mógł wszystko zrujnować. I przeciwnie — jeden szczery uśmiech zbudowałby most tak długi i szeroki, że dałoby się po nim przejechać aż do Moskwy karetą, do której zaprzężono sześć koni.

— Oto szlachcic, o którym mówiłem Waszej Carskiej Mości — rzekł Waarłam, wskazując stolnikowica długim i pulchnym paluchem. Dydyński nie lubił, gdy gawiedź wskazywała go łapskami, ale zniewagę ścierpiał, bo cóż miał robić? Odrąbać szablą rękę paskudnemu mnichowi? Ha, gdyby był carem, Waarłam pewnie jeszcze by mu za to podziękował. I złożył dłoń jako wotum w monastyrze czy innej cerkwi nakrytej złotymi baniami. Tak samo jak ofiary Iwana Groźnego, które wdzięczne były za srogie kary i tortury. Ot, choćby Dymitr Szewyrew, który wbity na pal przez trzy dni śpiewał pieśni sławiące krwawego tyrana.

— Jaki szlachcic? — zapytał Dymitr chrapliwym głosem. — Skąd? O nikim takim nie wspominałeś!

Stolnikowic łypnął złym okiem na Waarłama, skłonił się, zdjąwszy kołpak. Nie za mocno, w miarę — ot, żeby okazać szacunek gościowi pana wojewody. Nic więcej.

Jaickij pochylił się do ucha carewicza, składając swoje tłuste cielsko omalże na pół, co musiało go kosztować wiele wysiłku, bo na nalanym obliczu pojawiły się krople potu. Za to jego szept słychać było w drugim kącie sali.

— To jest pan Dydyński. Uratował życie Waszemu Carskiemu Wieliczestwu na gościńcu pod Dubieckiem.

— Czy chcesz mi wmówić, że moja pamięć jest dziurawa? — prychnął Dymitr. — Podejdź bliżej, mości panie.

Dydyński stanął wprost przed carewiczem.

— Czego oczekujesz od naszego majestatu, człowieku małej wiary? Zgaduję, że przychodzisz w pilnej potrzebie. Gdyby było inaczej, nie wracałbyś tu, po tym jak obraziłeś nasz carski majestat niczym bezbożny Judasz, a raczej bezrozumny chołopiszka, który — kiedy nawiedził go Ojciec Niebieski w żebraczym odzieniu — odpędził Jezusa kijem.

— Gdybym był prawdziwym Judaszem — ozwał się spokojnie Dydyński — nie wyciągałbym cię, mości carewiczu, ze skrzyni, w której dobywałeś ostatniego ducha. A nagrody za uwolnienie zażądałbym od razu i w złocie. Ja jednak wiem, że są rzeczy, których za złoto nie dostanie się nawet na jarmarku w Moskwie.

— Jakież to rzeczy?

— Honor i ludzka wdzięczność za uratowanie życia.

— Nie zapomniałem o twej pomocy — prychnął Dymitr. — Jednak ty bez powodu znieważyłeś carski majestat. A wiedz, że sprzeciwiać się nam to jakby sprzeciwiać się samemu Najwyższemu. Ja jestem synem władcy — który jest jak Bóg Ojciec — więc postąpiłeś tak, jakbyś wystąpił przeciwko woli samego Jezusa Chrystusa Pantokratora. A przecież nawet dla was, Polaków, winno być jasne, że ten, który łamie wolę Bożą, przygotowuje dla siebie ogień piekieł!

— Nie wiem, jak jest z Moskalami — odrzekł Dydyński, bo diabli zaczynali go brać po tym wszystkim, co doszło do jego uszu — ale ja nie mam zamiaru słuchać tak mocnych słów. Jestem szlachcicem, wolnym człowiekiem, który wybiera królów i obala tyranów. A jako obywatel mający głos na elekcji mam prawo oczekiwać, aby nasz król był ojcem, a nie tyranem. A już najmniej przypominał despotę i złotego cielca, któremu biją czołem niewolnicy.

— Skoro nie jesteś niewolnikiem ani głupcem, to chyba nie spodziewałeś się innego powitania?! — zagrzmiał Dymitr i poderwał się z zydla. Dydyński przez chwilę miał wrażenie, że carewicz rzuci mu się do gardła. Dalibóg, jeśli tak srożył się syn, tedy zaiste słusznie jego ojca zwano Groźnym. — Nędzny człecze, jak śmiesz wstępować w te progi po tym, kiedy śmiertelnie mnie obraziłeś?! Na kolana! Proś o przebaczenie! Czy nie rozumiesz tego, co wiek temu ujął w słowa Iwan Preswietow, wielki i znamienity doradca mego drogiego rodzica — że car nie może rządzić bez wzbudzania strachu? Jak koń pod carem bez wędzidła, tak państwo nie może być bez grozy!

— Si non iurabis, non regnabis[45] — odparował Dydyński, nie bojąc się wykrzywionej wściekłością gęby Dymitra. — Tak nasz polski Preswietow, czyli pan Zborowski, odparł królowi Henrykowi Walezemu, kiedy ten nie chciał zaprzysiąc naszych wolności. Nie rządem tyrańskim Polska stoi, lecz prawem i obyczajem!

— Wiesz, co by ci uczynił car moskiewski za takie słowa?! — zakrzyknął Dymitr i ruszył w stronę stolnikowica, unosząc obie ręce, jakby naprawdę chciał spełnić swoją groźbę.

Dydyński uniósł dłoń ku rękojeści szabli.

— Nie zniosę takiego traktowania od Waszej Carskiej Mości! Nie jestem Moskalem, kniaziem czy bojarem, abyś śmiał grozić mi katem i żelaznym posochem. A jeśli nawet liczysz na przewagę liczebną, tedy wiedz, carewiczu, że mam tu krewnych i przyjaciół w okolicy! Wilcy twoją reputację zjedzą, kiedy panowie szlachta dowiedzą się, że wojewoda sandomierski śrubuje na tron kremlowski tyrana, co godzi na życie człowieka, który własną ręką wyciągnął go z opresji?! I wtedy carskiej sprawy nie poprze nawet pies z kulawą nogą, a nie tylko żaden koronny szlachcic.

Dymitr zatrzymał się z uniesionymi rękoma, z obliczem wykrzywionym gniewem i wściekłą furią.

I nagle na jego obliczu pojawił się uśmiech. Burza minęła tak niespodziewanie, że sam Dydyński był zaskoczony zmianą jego nastrojów. No cóż, biegłe odgadywanie humorów i fluksji panującego nie było umiejętnością, którą ćwiczyłby od dziecka.

Carewicz cofnął się, przysiadł na zydlu. Skinął na Waarłama, a ten potoczył się ku sekretarzykowi, dobył z niego flaszę wina, nalał do kielicha.

— Czego sobie od nas życzysz, mości panie Dydyński? — zapytał Dymitr. — Mienisz się być naszym zbawcą. Nie zapieramy się, że my, grzeszni, skorzystaliśmy z twej pomocy. Przyjechałeś po nagrodę? Bo przecież prędzej uwierzę, że mój największy wróg, car Borys Godunow, da się postrzyc w mnichy, niż w to, że nagle przekonałeś się, iż jestem prawowitym następcą moskiewskiego stolca. A może przyśniła ci się Moskwa z tysiącem złotych cerkwi? I postanowiłeś uszczknąć trochę z jej bogactw? Mów śmiało. Nie bój się!

вернуться

45

łac. - Jeśli nie zaprzysiężesz, nie będziesz panował