Выбрать главу

— Przede wszystkim nie przyszedłem, aby błagać Waszą Carską Mość o łaskę jak niewolnik. Gdybym był Moskalem, tarzałbym się teraz u twoich stóp, krzycząc, jakże to omyliłem się na trakcie pod Bachorzkiem, że nie poznałem carskiego sokoła i wschodzącego słońca domu Rurykowiczów. Ja jednak jestem wolnym człowiekiem i niedowiarkiem, zatem daruję sobie komedię z rozpoznawaniem w tobie moskiewskiego następcy.

— A więc wedle twych słów jestem samozwańcem? Dymitriaszką? Carzykiem? Ros-try-gą? — carewicz wymawiał te słowa wolno, przymknąwszy oczy, jakby sprawiały mu one niezwykłą rozkosz i smakowały lepiej niż wykwintne marcepany. — Czyż nie tak nazywają mnie przeciwnicy?

— Nie mnie wyrokować o koligacjach, mości carewiczu. Nie byłem w Ugliczu, kiedy zabójcy Godunowa chcieli poderżnąć ci gardło, ani też nie grywałem z tobą w pikuty. Jestem prostym żołnierzem, więc zapytany o to, czy jesteś synem Iwana Groźnego, odpowiadam w zgodzie z mym sumieniem: nie wiem. Wróciłem jednak nie po to, aby cofać moje słowa, choć przyznaję — były wypowiedziane z gorącej głowy i zbyt pochopnie — ale ponieważ wydarzyły się rzeczy, które zmuszają mnie do udania się do Moskwy.

Dydyński przerwał na chwilę i oblizał wargi. Wyglądało na to, że wypływali na szerokie wody. Oby teraz fantazja stolnikowica nie utonęła w nich jak dziurawa balia!

— Przyszedłem, ponieważ łączy nas, miłościwy carewiczu, wspólnota celów. Jeśli wspomożesz mnie w tym, co chcę osiągnąć, oddam szablę i poczet na twe usługi. I będę służył ci nie z przymusu — jako samodzierżcy wsiej Rusi, świętemu carowi, wielkiemu księciu i innych mnogich ziem obładitielowi — ale z taką wiernością i oddaniem, z jakim służyłbym każdemu panu, któremu złożyłbym przysięgę. Dokładnie tak, jak byłem wierny Rzeczypospolitej i jej hetmanom — Chodkiewiczowi i Zamoyskiemu.

Dymitr spojrzał mu prosto w oczy. Dydyński jednak wytrzymał jego wzrok.

— Wiem, że me słowa mogą wydać się wam zuchwalstwem, bo nie zwykłem jak rab zginać karku i bić pokłonów nikomu, włączywszy w to króla Zygmunta i Ojca Niebieskiego. Zważcie jednak, że mówię szczerze, a nie co ślina na język przyniesie. I tak jak jestem szczery i otwarty w słowach, tak będę i w uczynkach. Jeśli teraz mam odwagę, aby mówić to, co myślę, będę miał ją także wówczas, aby pozostać przy was, w chwili kiedy będziecie w potrzebie. Zważ, carze, że ci, którzy są prostolinijni, ale szczerzy, pozostają wierni do końca. A ci, którym łatwo przychodzi zginanie karków, mogą bić pokłony przed każdym. Dziś przed tobą, jutro — przed twoim największym wrogiem.

— Czego szukasz w Moskwie, mości panie Dydyński? Sławy? Bogactwa? Szczęścia?! Nie — Dymitr osuszył puchar prawie do dna — nie fatygowałbyś się po to. Ty masz szczęście, po tobie to widać. Zatem — niech zgadnę — wydarzyło się coś, co sprawiło, że musisz uciekać przed prawem? Zajazd? Zwada? A może miłosna historia? To takie banalne, że aż polskie.

— Szukam w Moskwie zadośćuczynienia za grzechy ojca…

Dymitr aż uniósł brwi ze zdumienia.

— Grzechy… ojca? Opowiedz mi o wszystkim dokładnie.

— Całe województwo ruskie zna tę historię lepiej ode mnie.

— To tylko plotki. Chcę usłyszeć prawdę z twoich ust.

Stolnikowic streścił całą rzecz w kilku słowach.

Dymitr milczał długo.

— Więcej nas łączy, niż dzieli, mości panie Dydyński — rzekł w końcu carewicz. — I ty, i ja utraciliśmy dziedzictwo z winy tych, co nas spłodzili. Ja — przez nieopatrzność rodzica, który zostawił Godunowa przy życiu. Ty zaś — z powodu zbrodni, której dokonał. Obaj cierpimy za grzechy ojców. Obaj walczymy o odzyskanie tego, co z woli Zbawiciela należy tylko i wyłącznie do nas. To pocieszające znaleźć kogoś, kto popadł w podobne tarapaty. Zgoda. Przyjmę twe usługi, mości panie. A wiesz z jakiego powodu?

— Nie wiem.

— Przyjmę je nie dlatego, żeś mnie uwolnił i mam dług u ciebie. Bo kiedy chciałem ci okazać łaskę, wzgardziłeś nią — więc drugiej nie dostaniesz. Przyjmę cię nie przez to, iż brakuje mi szabel, bo wolę mieć ludzi mniej hardych niż ty, a także nie ze względu na twe nagłe nawrócenie ani że obaj chcemy odzyskać nasze dziedzictwo. Przyjmę cię dlatego, że jesteś wybrańcem Fortuny.

Dydyński drgnął zaskoczony.

— Ocaliłeś mi życie, kiedy związany jak baran w rzeźni wieziony byłem ku zagładzie. Uratowałeś moją głowę wczoraj wieczorem, kiedy złapałeś koniokrada i wszcząłeś zamęt na pastwisku pod zamkiem. I za to jestem ci wdzięczny po raz wtóry.

O czym on mówił? Jaki zamęt? Jakie ocalenie głowy?

— Człowiek, którego dojrzałeś na pastwisku, był mordercą wysłanym przez moich wrogów — cierpliwie tłumaczył Dymitr, uderzając kantem dłoni w drugą. — Jednym z dwóch worów, którzy mieli porwać mnie w trakcie uczty.

Ciekawe…

— Jeden z nich przekradł się do zamku i zaczaił w komnacie, a drugi poszedł schwytać konie, aby zabezpieczyć kompanowi drogę ucieczki. Traf i palec boży chciał, że na pastwisku spotkał ciebie. Kiedy został schwytany i kat go oświecił — ale bynajmniej nie kagankiem cnoty — wydał wspólnika, który czekał cierpliwie z dobytym sztyletem w mojej komnacie. Gdyby nie ty, byłbym już martwy albo trząsłbym się na końskim grzbiecie jak wór, podczas gdy owi hultaje wieźliby mnie ku moskiewskiej albo węgierskiej granicy.

A to dopiero historia…

— Pomogę ci znaleźć w Moskwie stryjecznych braci, kiedy tylko obejmę władzę. Wydam gramotę, aby szukano ich po całym kraju, od lodowych pustyń północy aż po tatarskie stepy na południu. Od Smoleńska i Siewierszczyzny po Sybir.

Po co ich szukać? — zabrzmiał w głowie Jacka robaczywy szept Przecława. Starczy potwierdzenie, że nie żyją! I podzielimy majętności na pół!