— To wszystko obiecuję i daję carskie słowo, że będzie zrobione i uczynione. O ile pójdziesz do mnie na służbę i pomożesz w pokonaniu Borysa Godunowa!
— Nic innego nie będę miał na uwadze — rzekł Dydyński — jak tylko to, aby Wasza Carska Mość jak najrychlej zasiadł na Kremlu.
— Powoli, powoli! — mruknął Dymitr. — Mówiłeś już długo i namiętnie, czego oczekujesz po mnie. Zgoda. Spełnię to. Jednak to nie wszystko. Albowiem mam dla ciebie zadanie. Trudne, niewdzięczne, tak jak nasze życie, ale niezmiernie ważne dla naszego carskiego majestatu.
Zadanie? O czym on mówił? To nie wystarczał już sam udział w wyprawie?
Tak to już jest z możnymi, pomyślał Dydyński, nic nie ma za darmo. Królowie, książęta, nawet karmazyni trzymają nas w garści i nie popuszczą. A jeśli nawet piją nasze zdrowie i obłapiają, to tylko po to, aby już za chwilę zaświecić w oczy diabelskim cyrografem.
I kto mi go wystawia! Żeby to był bodaj kasztelan albo wojewoda, nie wspomnę już o kniaziach Ostrogskich albo Koreckich. Takim nie szkoda byłoby choćby duszy zaprzedać. A to jest zwykły carzyk, pretendent nie wiadomo — z prawego czy lewego łoża, z nałożnicy albo siódmej żony cara Iwana. I służ mu wiernie jak pies.
A wszystko przez sprzedajnego brata i jego murwę!
— Od czasu, kiedy w Rzeczypospolitej zrobiło się o mnie głośno — rzekł cicho Dymitr — doczekałem się kilku prób zamachów na me zdrowie i życie. Pierwszy raz in octobre minionego roku, kiedy napadnięto na przygraniczny Śniatyń i Pryłuki, spodziewając się, że tam przebywam. Potem w marcu, gdy przyjechałem do Sambora, chcieli skrócić mnie o głowę dwaj słudzy kupca-bojara Semena Wołkowskiego-Owsianego, podłego szpiega i sługusa cara Borysa. Tych kazałem ściąć. Potem w maju, kiedy zatrzymałem się w Sanoku u syna mego dobrodzieja, pana wojewody Stanisława Bonifacego, sanockiego starosty, i na roczkach sądów grodzkich występowałem jako świadek w sprawie Zygmunta Chamca przeciwko Aleksandrowi Teofilowi Krylińskiemu, wrogowie zaatakowali znowu — bez skutku. Aż wreszcie, kiedy pojechałem miesiąc temu do Rzeszowa na rozmowy z panem Mikołajem Spytkiem Ligęzą, znów próbowano mnie pochwycić. Wtedy pomogła mi twoja szabla i gorąca krew. Wczoraj znów o włos wywinąłem się napastnikom. Te ostatnie próby miały zaś na celu nie tyle zabicie mnie, co uprowadzenie w niewiadomym kierunku. Opowiadam ci o tym wszystkim, bo chciałbym dowiedzieć się, kto na mnie poluje? Kto chce wziąć mnie żywcem? Odnajdź go, a ja odszukam twoich krewnych.
— Wróg Waszej Carskiej Mości jest tylko jeden — wzruszył ramionami Jacek. — To Borys Godunow, car moskiewski zasiadający w Granitowej Pałacie. Komu jak komu, ale jemu najbardziej zależy na waszej śmierci.
— Tego wroga znam lepiej niż własnego ojca — odparł Dymitr. — Ale po cóż fałszywemu carowi byłbym potrzebny w całości? Do jego dobrego samopoczucia wystarczyłaby moja głowa podana na wety na złotym półmisku. Tymczasem we wszystkich tych zamachach, wyjąwszy atak na Śniatyń i Pryłuki i pierwszy zamach w Samborze — będący dziełem szpiegów Borysa — napastnikom nie chodziło o moją głowę. Chcieli porwać mnie i uprowadzić z Rzeczypospolitej do Moskwy. W sobie tylko wiadomym celu.
— Krew jest tańsza od wina, mości carewiczu. Tymczasem żywy jesteś wart dla Godunowa co najmniej tyle złota, ile sam ważysz.
— To nie jest takie proste. Ktoś, kto chciałby mnie porwać, ryzykuje zbyt wiele. Po pierwsze, musi wieźć jeńca przez wiele mil wrogim krajem, dbać o niego. A przecież prościej dać puginałem pod żebro i wrzucić ciało do byle rzeki. I już spokój, cisza. Kim są ludzie, którzy chcą schwytać mnie żywego i zdrowego? Wydaje się, że nie należą do stronników Borysa, bo temu zależy tylko na mojej śmierci.
— Nie powiedzieli na pytkach?
— Ci, którzy byli wysłannikami cara, wyznali wszystko.
— A ci drudzy?
— Nie było kogo wieszać na linie. A jeśli nawet — nie usłyszałem od nich niczego nowego. Ot, zbiry z gościńca wynajęci do mokrej i fachowej roboty. Nie było ich wielu, bo tylko dwóch. Nie przyznali się, choć mamy dobrego kata — Niemca — bo wy, Polacy, jesteście zbyt nieporadni do takiej roboty. Jeden skonał, a drugi milczy jak grób.
— Zadziwiające…
— I straszne. Pomóż mi, a ja pomogę tobie. Nie jak car poddanemu, ale niczym człowiek człowiekowi. Moskal — Lachowi. Jak brat bratu…
Dydyński drgnął.
— Odnajdź tego, który chce schwytać mnie żywcem, i przywiedź przed carski majestat albo wskaż drogę do niego. Pokaż mi jego oblicze, bo chcę znać wszystkich moich wrogów. Ja w zamian za to odnajdę twego stryja lub jego potomstwo.
Dydyński nie wiedział, co rzec. Intryga była dziwna, wprost nie do uwierzenia. Cóż było czynić? Co robić? Ojcze, radź mi z nieba! Wesprzyj w godzinie zwątpienia.
Ojciec i niebo milczeli. Był sam, zupełnie sam. I pierwszy raz poczuł ciężar swej decyzji. Oto weźmie krzyż i będzie go niósł. Być może padnie pod jego ciężarem i nigdy nie powróci do Rzeczypospolitej. Nie obejmie Niewistki i innych wsi, nie sprzeda ich i nie przeniesie się na Ukrainę, gdzie byłby równy królewiętom.
Jak ciężko było zdecydować! Do tej pory ojciec wybierał za niego. On posłał go do akademii w Rakowie, a potem do wojska. Zawsze ten ojciec. Jak bardzo go teraz brakowało.
— Zgódź się, panie Dydyński. Liczę na ciebie.
Pokiwał głową, bo w gardle zabrakło mu słów.
— Niechaj Wasza Carska Mość każe mu przysięgać — zasyczał nagle Waarłam. — To nie nowina, że w co rano Lachy wierzą, temu na wieczór zaprzeczają!
Dydyński posłał mu nienawistne spojrzenie.
— Ucałuj mój chrest i przysięgnij dochować nie tylko wierności, ale i tajemnicy — rzekł groźnie Dymitr, po czym wyciągnął krzyż, który miał uwiązany na łańcuszku pod szyją.
— Powtarzaj za mną, Jacku Aleksandrowiczu. Ja, urodzony Jacek Dydyński…
— Jacek Dydyński…
— Ślubuję z całej swej duszy, fantazji i serca…
— Z serca…
— Być wiernym sługą.
— Wiernym… Sługą…
— Dymitra Iwanowicza, z bożej łaski carewicza moskiewskiego, gosudara, pana, wielkiego księcia moskiewskiego, pskowskiego, siewierskiego, smoleńskiego i innych…
— … i innych.
— … że nigdy i nikomu nie wyjawię tajemnicy…
— … jaką poznałem z jego ust. Tak mi dopomóż Bóg i Trójca Święta.
— Ucałuj chrest — ponaglił Dymitr. — Złóż pocałunek na znak prawdziwości twych słów.