Выбрать главу

Dydyński skinął głową. Ale nie opadł na kolana — stał z wysuniętą głową, czekając, aż Dymitr podniesie krzyż i przysunie do jego oblicza. Dopiero wówczas pocałował stopy Chrystusa.

I odetchnął z ulgą.

— Byłem na ciebie zły i gniewny, nie ukrywam tego — mruknął Dymitr. — Pamiętaj wszakże, że nie jestem tyranem, a ktoś, kto pomawia mnie, że postępuję jak Borys Godunow, niechaj zapyta, na kogo się gniewam. Na tych, którzy przeciwko mnie występują — odpowiem. Kto zaś jest dobry, nie będę mu żałował niczego, oddam mu — z siebie zdjąwszy — ten łańcuch i suknie.

A potem Dymitr naprawdę zdjął z siebie złoty krzyż i włożył go na szyję Jacka. Szlachcic nie skłonił się, nie ucałował w rękę carewicza. Obejrzał błyskotkę, po chwili podniósł głowę.

— Witaj w mych szeregach — roześmiał się Dymitr i rozłożył ramiona. Padli sobie w objęcia jak wolni bracia. Być może ten jeden jedyny raz przyszły car obłapiał polskiego szlachcica; bo znacznie później robiły to za niego skuteczniej i przez całe wieki kajdany oraz drewno moskiewskiej szubienicy. — Znajdź tego, co chce mnie porwać, a ja nie pożałuję złota i godności. U siebie w Rzeczypospolitej zostałbyś najwyżej starostą. U mnie będziesz bojarem, kniaziem, albo przynajmniej koniuszym.

Dydyński spojrzał nań, pytając wzrokiem, czy kpi albo może jest pijany, bo rządcą od stajni nie zostałby nawet u samego Radziwiłła.

— Całowałeś chrest, więc szukaj moich wrogów. Śledź ich choćby dzisiaj.

— Czy Wasza Carska Mość może wskazać mi jakiś ślad?

— Jest Moskal — mruknął carewicz chmurnie. — Zwie się Borys i na razie pokutuje w lochu. To ten sam, który zaczaił się na zamku, chcąc mnie ogłuszyć i chyłkiem wywieźć z Sambora. Schwytano go dzięki temu, że zdołałeś dopaść jego kompana na pastwisku. Ten wskazał miejsce, w którym miał czekać wspólnik.

— Skąd wiesz, mości carewiczu, że chciał cię pojmać, a nie zabić?

— Bo chociaż milczy na mękach, miał przy sobie to. — Dymitr sięgnął do sekretery, wydobył worek, a potem wytrząsnął z niego na stół… włochatą niedźwiedzią maskę szczerzącą białe kły.

Dydyński drgnął; maska była podobna do tej, którą zerwał z głowy związanego i zakneblowanego Dymitra na trakcie pod Bachorzkiem.

— Poznajesz? Teraz już wierzysz, że chcieli mnie porwać ci sami ludzie, co wtedy?

— Gdzie znajdę tego Moskala?

— W loszku pod tarasem zamkowym. Był już na mękach, ale nie złamało go ani przypiekanie, ani hiszpańskie trzewiczki, ani śrubowanie kciuków. I tak Borys będzie przysądzony drzewu, więc jeśli chcesz, możesz zawołać kata Friedricha i jeszcze raz spróbować coś z niego wydobyć. Pójdź tam, zobacz się z nim i niechaj Bóg cię prowadzi.

Die 31 julii, godzina druga w południe

Zamek w Samborze

— Mości panie stolnikowicu, witamy w naszych skromnych progach.

Czekała w zamkowym krużganku, w miejscu, przez które musiał przejść, wychodząc od Dymitra. Czyżby widziała, kiedy wstępował w carskie komnaty?

Maryna Mniszchówna, jejmość panna wojewodzianka sandomierska. Mała wzrostem, lecz gładka, choć teraz jej wdzięki ukryte były pod hiszpańską suknią na fortugałach, z podwójnymi rękawami i szeroką kryzą pod szyją. Suknią wciętą do granic szaleństwa; Dydyński od razu wyobraził sobie te wszystkie służebne, które mocowały się ze sznurami, czasem pomagając sobie kolanami, aby zapiąć swoją panią w ciasnych więzach gorsetu. Wszystko po to, aby przy rozszerzającej się jak kielich kwiatu sukni jej właścicielka pozostała w talii podobna do osy.

— Waszmość mnie nie poznajesz?! — zapytała, zanim w ogóle zdołał się odezwać.

— Czołem waćpannie biję — odparł, a potem zrzucił z ramienia ferezję, ścieląc ją pod jej stopy, ukląkł, zdjął kołpak i zaczekał, aż poda mu rękę do ucałowania. Ferezja warta była dobre pięćdziesiąt złotych; do diabła, może gdyby niewiasty dowiedziały się wreszcie, ile naprawdę kosztowało bezustanne im nadskakiwanie, przestałyby się mizdrzyć, opierać i stawiać, a zaczęłyby od razu przystępować do rzeczy. — Widziałem waćpannę na weselu siostry, Urszuli, która szła… przepomniałem…

— Za księcia Konstantego Wiśniowieckiego. A ślub był w styczniu zeszłego roku.

Maryna, przyrzeczona już od roku Dymitrowi, miała niski i nieco chropawy głos. Jak ladacznica, pomyślał w głębi ducha Dydyński. Ale taki kontrast u jaśnie oświeconej panny tylko dodawał jej uroku. I czynił ją nie tylko bogatą, ale także bardziej ponętną partią.

Wojewodzianka nie była wysoka. Sięgała Dydyńskiemu poniżej ramienia, całkiem jak — wstyd przyznać — chłopówna, a nie panna szlachetnego rodu. Kurduplica — stwierdziłby zapewne pan Świrski, który lubił harde i wysokie niewiasty.

Jej uroda nie zachwycałaby kogoś, kto oglądałby ją na portrecie. A to dlatego, że prawdziwego jej uroku nie oddałby pędzel samego Caravaggia. Aby w pełni zachwycać się wojewodzianką, trzeba było znać i widzieć Marynę żywą, a nade wszystko słyszeć jej głos, doprawiony uwodzicielskim gestem. Ta niewiasta, z wyglądu krucha i niewinna jak mała dziewczynka, mówiła niczym najbieglejsza dama dworu, zachowując przy tym niezwykły urok dziewczęcia. Rzekłbyś: diablica zamknięta w ciele biednej służki. I trzeba było przyznać, że jeśli chciała, wybornie odgrywała skrzywdzoną owieczkę.

Dydyński pamiętał o tym i dlatego postanowił mieć się na baczności.

— Widziałam cię z daleka, jak jechałeś do zamku — westchnęła cichutko Maryna. — Na koniu, na którym cię pamiętam jeszcze z wesela mej siostry.

— To Hetmanka, zacna i dzielna klaczka. Rzeknij słowo, mościa wojewodzianko, a będzie twoja razem z całym rzędem.

— Zapomniałeś, że nie jeżdżę na klaczach, mospanie — odrzekła frywolnie. — Nie czas wszakże mówić o rumakach, kiedy cała drżę z niepokoju — przymknęła na chwilę oczy i wstrząsnęła śliczną główką — i aż się boję spytać, czy przybyłeś waszmość tylko w odwiedziny, czy też może… Nie, nie śmiem o tym mówić.