Выбрать главу

Dydyński porwał go i zniknął w sąsiedniej sali ścigany zdumionymi spojrzeniami katów. Szybko wytrząsnął proch z panewki, ostrożnie zwolnił kurek, porwał grajcar, nakręcił go na obojczyk, a potem włożył w lufę i wkręcił w ołowianą kulę. Po kilku niebezpiecznych chwilach — robił wszystko szybko; gdyby proch w lufie wybuchł, pożegnałby się z ręką — wyciągnął kulę zawiniętą w wymięty strzęp papieru. Rozłożył go ostrożnie, przyłożył do pozostałych. I przeczytał:

… że zowie się Waarłam Jaickij. Jeślibyś w opałach się znalazł od ludzi Dymitrowych, to mu przypomnij, że Nam kiedyś wiernie służył i jak pies był posłuszny.

Podpisu nie było.

Wszystko stawało się proste, jasne i zrozumiałe. Dydyński czuł się tak, jakby jakiś złotousty, przebiegły jezuita szeptał mu do ucha rozwiązanie tej sprawy. A więc Jaickij, przebiegły mnich, który pod maską skromnego czerńca ukrywał oczy rozbiegające się niby sarenki na widok dukatów, służył niegdyś ludziom, co chcieli porwać Dymitra. Zaiste wiedza godna Machiavellego. Tylko jak ją wykorzystać? Powiedzieć Dymitrowi? A może Marynie?

Tak zajął się patronami i kulami, że całkiem zapomniał o reszcie rzeczy. A gdy obracał w rękach pas Borysa, jego wzrok padł na blachę osłaniającą hak. Był tam herb: szlachecki polski Nałęcz.

Skąd taki pas u Moskala? Może go kupił albo zdobył? Przecież ujęto go w Rzeczypospolitej. A jak wyglądała reszta rzeczy?

Złożył kawałki listu i wetknął je w zanadrze. A potem wrócił do sąsiedniej izby. Kat i pomocnicy, choć nie nadwyrężyli zdrowia Borysa, zdołali już przełożyć mu skrępowane ręce za plecy i nieco podciągnąć na strappado.

Podszedł do stołu i zerknął na kaletę — także zdobioną Nałęczem. Chwycił róg z prochem — także z herbem. Bez wątpienia wszystko to należało do jednego kompletu. A może i do jednej osoby?

Podszedł z pasem w ręku do Borysa, który zdołał już oprzytomnieć, i podetknął mu blachę pod nos.

— Tu jest szlachecki herb — rzekł ponuro. — Chcę wiedzieć, skąd to masz? Kupiłeś? Ukradłeś? A może ktoś ci to podarował?

— Zabiłem Lacha w Suzdalu — wycharczał Borys z pogardą. — To jego rzeczy.

Dydyński poczuł się tak, jakby oblano go ukropem. W Suzdalu? To znaczy w Moskwie!

— Daję słowo szlacheckie, nobile verbum, że nie będziesz więcej podciągany. O ile tylko wyznasz jak na spowiedzi, gdzie w Moskwie spotkałeś Polaków albo Litwę, którzy zostali osadzeni w waszej barbarii jako niewolnicy.

— Poznałem wielu twoich pobratymców — wycharczał Borys, tocząc pianę z ust. Miał błędny, rozgorączkowany wzrok. — Osadzonych za Wołgą… Po wojnach inflanckich, kiedy wzięli ich w plen[51] nasi bojcy[52].

— Spotkałeś kogoś, kto się nazywał Dydyński? I miał w herbie Gozdawę?! — wykrzyknął Jacek. — Srebrną lilię! W czerwonym polu. Gadaj, psi synu!

— Widziałem, a jakże — zaskrzypiał Borys. — W żopu u pizdiuka!

— Hej, mistrzu! Podciągnijcie go! — zakrzyknął Dydyński.

— Dałeś słowo — wycharczał Moskal z wyrzutem. — Mam się spowiadać wiarołomcy? Idź do dytka!

— Słowo dane Moskalowi warte tyle, co plewy na wietrze!! — ryknął doprowadzony do lwiej furii i szewskiej pasji Jacek. — Podciągać go! Ruszać się!

Mistrzowi Friedrichowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Szarpnął wraz z pomocnikami za liny tak gwałtownie, że Borys pojechał trzy stopy w górę. Moskal zacisnął zęby, zadygotał, gdy naprężona lina podźwignęła go i uniosła nad kamienną posadzkę. Ramiona Borysa naprężyły się, podniosły do góry; Dydyński niemal usłyszał chrzęst wyłamywanych ścięgien.

Borys dygotał, toczył pianę z ust pochylony do przodu. Strumyk krwi pociekł z przegryzionej wargi.

— Gdzie napotkałeś Polaków?! Mów, psi synu! — zaryczał Dydyński i przypadł do Borysa.

Moskal milczał, przymknął oczy. Dygotał i rzęził.

— Wyżej! Jeszcze! Niech poczuje ból!

Moskal krzyknął krótko, urywanie. Zawisł bezwładny na wykręconych, wyłamanych ze stawów ramionach. Strużka krwi ciekła mu z ust, powoli skapywała na kamienną posadzkę…

— Ciągnąć! — krzyknął rozwścieczony Dydyński.

— Panie, on nic nie powie — zakrzyknął katowski czeladnik. — Nic nie czuje. Cyrulika, bo nam skapieje!

Dydyński spojrzał w blade, brodate oblicze Moskala. Theatrum było skończone, a główny aktor schodził właśnie ze sceny.

— Biegnijcie po medyka! — warknął szlachcic. — On nie może zdechnąć!

Die 1 augusti

Podziemia zamku w Samborze

— Ten list — rzekł Dydyński do wojewodzianki — pogrąży Waarłama Jaickiego w bagnie bardziej niż wór pełen skarbów wrzucony na barki skąpca spacerującego po trzęsawisku.

Maryna ujęła list złożony z brudnych i poczerniałych skrawków papieru naklejonych na papierową kartę.

— Dzięki temu pismu odsuniesz Waarłama od Dymitra — wyszeptał Dydyński nad ramieniem wojewodzianki. — Sama zajmiesz jego miejsce, okręcisz carewicza sobie wokół palca. O czym marzysz po całych dniach… i nocach!

— Samo niebo zesłało nam tak grzecznego, miłego i gładkiego kawalera jak waszmość pan — westchnęła Maryna i opuściła list. — Mości Dydyński, kiedy waszmość otaczasz mnie ramieniem, czuję się bezpieczna jak za murami największego zamku. A gdy cię widzę przy moim boku, myślę, że niestraszna mi cała moskiewska armia.

— Słowa waszmość panny jako miód na mnie spływają — rzekł ostrożnie Dydyński, który na razie wolałby raczej spoufalić się z tygrysicą niż z wojewodzianką. — Niestety, chudopachołek ze mnie, niegodny trzewiczków twoich całować. Dlatego za list ten chciałbym od was, mościa panno — co tu dużo gadać — drobnego faworu.

— A cóż to za fawor? Chętnie posłucham, aczkolwiek boję się… Bardzo — wydyszała, przymknąwszy oczy. — Dalejże, mości panie stolnikowicu. Husarzem jesteś, więc szarżuj… Jeno nie przebij mnie swą kopią.

— Dopraszam się łaski i zmiłowania dla Moskala Borysa. Tego, co chciał porwać carewicza i lada dzień będzie powieszony, łamany kołem, czy co tam twój ojciec i Dymitr wymyślą dla niego.

вернуться

51

rus. - niewolę

вернуться

52

rus. - żołnierze