Выбрать главу

— Czekaj. — Dydyński zamarł, bo wydało mu się, że starzec jednak nie łże. Nagle, zupełnie niespodziewanie, coś go olśniło. Przypomniał sobie o krzyżyku znalezionym na szyi martwego herszta bandy, która porwała Dymitra. Odsunął rękę z kindżałem, sięgnął do kalety, odnalazł krzyżyk z łbem niedźwiedzia.

— Czy to jest Niedźwiedzi Chrest? O takim krzyżu mówisz?

Oczy Waarłama uczyniły się okrągłe niby dwa dukaty. A potem stało się coś dziwnego. Mnich padł na kolana jak wór sadła. Złożył rozdygotane ręce, jakby Dydyński nagle zmienił się w archanioła Michała.

— Chrest — wycharczał. — Ty masz Chrest, Jacku Aleksandrowiczu, panie mój i władco.

Stolnikowic zamarł, spojrzał z niedowierzaniem na Jaickiego, a potem na kołyszący się na rzemieniu krzyżyk.

— Słowo — wybełkotał mnich. — Powiedz tylko słowo, a będę bił ci pokłony!

— Jakie słowo?!

— Nie znasz go… Skąd to masz? Skąd wziąłeś Niedźwiedzi Chrest?!

— Ja tu zadaję pytania! Czy to jest ten chrest? To ci pokazali?

Waarłam milczał.

— Co oznacza ten znak?

— To nie twój — wybełkotał mnich. — Ty go zabrałeś… od Makarego…

Dydyński nie miał czasu bawić się w podchody i zgadywanki. Chwycił starego za szyję, strzelił pięścią w brzuch, aż mnich stęknął. A potem pchnął go w stronę paleniska, w którym dogorywały czerwone węgle pozostałe po grubych smolnych szczapach ciśniętych wcześniej przez karczmarza w okopconą czeluść pieca. Mnich wrzasnął, ale szlachcic wdusił go podkutym butem w żar, wcisnął w palenisko tak, iż Waarłam siadł wydętym zadem na dogasających głowniach.

Jaickij najpierw krzyknął, a potem, kiedy w izbie rozszedł się swąd przypalanego sukna, zawył jak pies, rzucił się w rękach Dydyńskiego, poderwał w górę. Na próżno, dłonie stolnikowica trzymały go krzepko niczym obręcz gąsiora leniwego chłopa.

— Powieeeeem! — rozdarł się Waarłam. — Wasze wieliczestwo, będę gadał!

— Co to jest? — Dydyński poderwał go w górę, popchnął na okap nad paleniskiem, aż zadudniło, po czym znowu podetknął pod gardło ostrze kindżału. — Mów!

— Boooli! — zaszlochał mnich, dygocząc jak osika na wietrze. — Coś ty zrooobił…

— Jeszcze chwila, a wyprażę ci nie tylko siedzenie, ale i podeszwy! — warknął szlachcic.

— Niedźwiedzi Krzyż… Miał go Makary, co chciał mnie straszyć. Nie uległem.

— Jak wyglądał ten Makary?! Czy to był szlachcic? Lach?

— Udawał Lacha… zarośnięty pod oczy… sine i nieruchome, chudy… Z rapiereeeem! — wycharczał mnich.

Dydyński rozluźnił uchwyt, bo opis pasował jak ulał do starego znajomego, ponurego draba, którego zabił na trakcie pod Kosztową.

— Do czego potrzebny jest ten krzyż?!

Waarłam ujął Chrest w dygoczące ręce, przyglądał mu się z nabożną czcią.

— Kto go okaże, przy tym władza. Takiemu czołem trzeba bić jak rab. Bo Chrest mają tylko ich posłańcy.

— A jak ktoś odbierze wysłannikowi ten… Chrest? To co się dzieje? Jak poznają, czy jest prawdziwy? I, do kroćset, co to znowu za oni? Kto chce porwać Dymitra?!

— Nie, nie, czekaj — wydyszał Waarłam, pląsając pomimo swej tuszy na ostrzu zwinniej niż młoda kotka na gorącym piecu. — Chrest to nie wszystko. Pokazanie go znaczy tyle, co byś choja postawił. Bo ten, co pokazuje krzyż, całuje potem trzy ramiona ku czci Trojcu Swiatej. A jedno — ku czci Marii Przeczystej Dziewicy. Potem mówi słowo dla okazania, że ono było na początku i słowo było u Boga. I że należy do właściwego bractwa.

— Jakie słowo?

— Powiem wam… Puskajcie.

— Mów. — Dydyński przestał pieścić gardziel Waarłama ostrzem kindżału, ale wciąż trzymał go w pobliżu grdyki Moskala. Jaickij dotknął palcem wskazującym grubych, opuchniętych warg. Jacek skłonił głowę, nadstawił ucha.

— Az jesm' s wami, i niktoże na wy[54] — wycharczał Waarłam.

Dydyński poznał te słowa. To był troparion Krzyża Świętego, zwykła prawosławna modlitwa. Chciał się wyprostować, lecz zanim to uczynił, mnich wepchnął mu do ręki Chrest, a kiedy dłoń szlachcica odruchowo zacisnęła się na drewnie, prawe ramię Waarłama wystrzeliło z rękawa mantii z błyskiem stali. Jaickij pchnął Jacka prosto w pierś! Wbił sztylet w samo serce, mocno, głęboko, ze zgrzytem!

I zaraz wywinął się zwinnie jak frant spod pręgierza, rzucił do drzwi. Dydyński skoczył za nim, lecz w tejże samej chwili Waarłam skulił się, zwalił na kolana obok paleniska. Szlachcic myślał, że padł rażony apopleksją albo że po tych wszystkich awanturach zatchnął się na śmierć własnym tłuszczem…

I mylił się jak ślepiec prowadzony przez kulawego. Jednym ruchem Jaickij porwał z gruby garść gorejących głowni, a potem cisnął je w oblicze szlachcica. Dydyński zasłonił oczy zgiętym ramieniem, obrócił głowę, potrząsnął łbem, strząsając gorący popiół z kołpaka, nie widząc nic.

Po chwili poprzez szary pył, mrugając oczyma, dostrzegł tylko otwarte drzwi.

To wszystko stało się tak nagle, tak niespodziewanie, że nawet nie zdążył krzyknąć. Wciąż nie dowierzając, że moskiewski mnich okazał się szybszy od pierwszego rębajły Ziemi Sanockiej, klepnął się lewą ręką — w której wciąż trzymał Niedźwiedzi Chrest — w pierś. W rozcięty żupan, spod którego wyzierały łuski juszmana — kolczugi wzmacnianej płytkami, jaką w swojej mądrości włożył pod suknię, idąc na spotkanie ze starym diabłem Jaickim. Kawałek żelaza z warsztatu imć pana Leżańskiego uratował mu życie! Teraz zrozumiał, że Waarłam opowiadał mu to wszystko, aby odwrócić uwagę i tym pewniej przeszyć ostrym żelazem.

Jednym ruchem wcisnął Niedźwiedzi Chrest w zanadrze, porwał za szablę i niczym chart skoczył śladem uciekającego. Wpadł do sieni jak burza, przewrócił beczkę, potrącił dzieżę, która zleciała na glinianą polepę, wypłoszył tłustego rudego kocura dożywającego ostatnich dni na łaskawym chlebie karczmarza.

I wypadł na ulicę Przemyską, wprost w tłum zawodzący żałobne pieśni. Tuż obok karczmy przechodził kondukt; długimi sznurami ciągnęły bractwa żałobne w kapturach narzuconych na oblicza, z gromnicami w rękach. Dalej szli ministranci i kościelni słudzy z chorągwiami, z których szczerzyły zęby trupie czaszki, szkielety goniły po grobach za panem, wójtem i plebanem.

вернуться

54

patrz przypisy końcowe