Выбрать главу

— Zabiję przeklętego psa! — warknął Dydyński i choć bez szabli, postąpił w stronę Waarłama, a ten z zadziwiającą jak na jego posturę szybkością schronił się za carskim prestołem, którego rolę — z braku prawdziwego tronu Iwana — musiało pełnić chwilowo krzesło z Samborskiego zamku.

— Stój, mospanie! — Dziesiętnik hajduków pilnujących porządku w izbie złapał go za ramię. — W grodzie jesteś! Przed panem starostą!

— Mości panie Dydyński — przemówił Dymitr Samozwaniec głosem, w którym szlachcic wyczuł zbierającą się burzę — czy masz przy sobie krzyż, o którym wspominał mój sługa? Wzywamy cię naszą carską mocą do ukazania go nam!

Jacek nawet nie musiał zaglądać w zanadrze, aby przekonać się, że z każdym słowem Waarłama pogrążał się coraz głębiej w topielisko. Przeklęty Niedźwiedzi Chrest zakłuł go pod żupanem, przypominając chwilę, gdy w karczmie pokazywał go Jaickiemu.

— Chrest! Chcę go zobaczyć! — zagrzmiał groźnie Dymitr i podniósł się z krzesła. Dydyński poczuł się tak, jak gdyby stanął u wylotu lufy armaty, do której zapału przystawiono tlący się lont. Ciekawe, czy takie samo uczucie mieli bojarzy i dworianie cara Iwana Groźnego, kiedy kazał łamać ich kołem, nabijać na pale albo też okładał żelaznym posochem. A oni wówczas łkali tylko rozpaczliwie, wołając: Caru, Hospodaru, Wieliki Kniaziu, żałuj ruczek twoich, które zmordujesz, bijąc mnie, chołopa swego, miej wzgląd sam na się.

Dydyński nigdy nie pozwoliłby się uderzyć; nikomu — a zwłaszcza moskiewskiemu carzykowi z Sambora.

— Pokaż, waszmość, chrest — rzekł pojednawczo dziesiętnik. — Inaczej hore tobi.

Dydyński wsunął rękę w zanadrze, uchwycił drewniany krzyżyk z łbem niedźwiedzia, wyciągnął w stronę cara, podał na otwartej dłoni. Cóż miał uczynić? Czekać, aż Dymitr, a prędzej wojewoda jako starosta, każe hajdukom, aby przetrzepali mu hajdawery?

Zapadła martwa, dzwoniąca w uszach cisza.

— Skąd to masz? — zapytał wreszcie Dymitr.

— Od Waarłama — rzekł Dydyński, dziwiąc się sam sobie, że przemawia tak spokojnie. Nie łudził się, że kogokolwiek jeszcze zdoła przekonać do swych słów. Przegrał z kretesem i teraz mógł tylko zwijać tyłek w troki i wyjechać z Sambora z mieczem carskiej niełaski wiszącym mu nad głową. Nawet milczący do tej pory Jerzy Mniszech pokręcił z dezaprobatą głową.

— Cariu preswietnyj, poteszytielu nasz — jęknął znowu Waarłam, pochylając się do ręki Dymitra — jakże mogłeś podejrzewać mnie, wiernego sługę, skoro masz dowód złych zamysłów tego oto szlachcica? Do tiurmy z nim, wyda sprzymierzeńców! Bo inni zdrajcy są tu, między nami!

— Największy z nich klęczy przed Waszą Carską Wysokością! — rzekł głos zimny jak górski strumień.

Maryna stanęła przed Dymitrem, dygnęła jak młoda łania. A potem wyciągnęła rękę z papierem, który otwierał przed Jackiem wrota do niebios.

— Waarłam łże. Jegomość Dydyński jest niewinny. A list mam tutaj!

Jaickij drgnął. Przekrwione oczka, ukryte w gęstwinach brody, powędrowały za dłonią wojewodzianki. Już się nie śmiały, już nie tryumfowały. Jacek dałby głowę, że wiarołomny czerniec gotów był odgryźć kształtną rączkę, która jednym ruchem wydała nań wyrok skazujący na męczarnie i śmierć.

Za późno!

Dymitr odłożył Chrest, przeczytał kartę, zmarszczył brwi, przeniósł wzrok na Waarłama.

I siedział w ciszy, która była groźniejsza niż niejedna górska burza.

— Ojcze Waarłamie, czy wiecie, co tu jest napisane? — spytała Maryna z zimnym uśmiechem, który wyglądał dziwnie złowieszczo na jej dziecinnym obliczu. — Znacie słowa, jakie chciał wam przekazać Borys Oboleński, Moskal, który targnął się na życie i zdrowie carewicza Dymitra, waszego prawowitego pana?

Waarłam skulił się jeszcze bardziej.

— To wszystko podłe kłamstwa! — wydyszał, — Nie słuchaj jej, mości Hospodarze, carewiczu nasz! Hospody pomiłuj! Nigdym nie zgodził się na to, co rzekł Oboleński! Nie gadałem z nim! Ani nie wziąłem nawet dukata! U Hospodara prosim!

— Skąd macie ten list? — zapytał Dymitr.

— Od Borysa, tego samego, który zamierzał porwać Waszą Carską Mość z Sambora. Chciał zniszczyć pismo, jeno że papier jest drogi, więc zamiast do ognia wrzucić, porwał na strzępy i uczynił z niego ładunki do pistoletu. Znaleźliśmy je w tulejach, przy bandolierze, razem z panem stolnikowicem. — Maryna potrząsnęła kształtną główką. — Były w strzępach, dlatego kazałam nakleić je na kartusz.

Dymitr Iwanowicz zerknął na Marynę i stolnikowica, popatrzył na dygoczącego Waarłama, który giął się w ukłonach. A potem wymienił spojrzenia z panem wojewodą sandomierskim.

— Komu mam wierzyć? — zapytał ze smutkiem. — Dawnemu słudze czy polskiemu panu?

— Ten szlachcic nigdy nie skłamał. I nie skłamie — odezwał się wojewoda Mniszech. — To pan stołnikowic sanocki, syn Aleksandra, mego druha, a nade wszystko pan na włościach wartych cztery moskiewskie kurniki, szumnie zwane zamkami. Z jego ojcem pod Psków chadzaliśmy na cara Iwa… — umilkł, jakby uświadamiając sobie nagle, że w sumie wychodziło na to, że bił się z ojcem swego zięcia. — Ręczę słowem za pana Jacka. A, propter Deum[56], dlaczego miałbyś uważać za zdrajcę człowieka, który uratował ci życie?! Po cóż wówczas uwalniałby cię z więzów i hańbiącej maski?

Dymitr pokiwał głową.

— Masz rację, mości panie wojewodo. — Dał znać hajdukom. — Zabierzcie ojca Waarłama do… loszku. Tak będzie najwygodniej. A potem wyjaśnimy sobie wszystkie listy i chresty. Ruszajcie się!

— Swiatyj Hospodarie, swiatyj kriepkij, swiatyj bezśmiertnyj[57], pomiłuj nas! — zawył Waarłam, rzucając się do stóp Dymitra, tarzając po posadzce i flamandzkich kobiercach, z których każdy sprowadził pan wojewoda z Gdańska po trzydzieści złotych sztuka. — Ja nie winowaty! Ja nie zdradziłem! Spasi mene[58], przez Chrystusa, Pana naszego, daruj, daruj! Nieeeee…

вернуться

56

łac. - dla Boga

вернуться

57

scs. - Święty Panie, święty i mocny, święty nieśmiertelny

вернуться

58

scs. - zbaw mnie