Выбрать главу

Dymitr nawet nie spojrzał na niego. W ten sposób nastąpił dalszy, nad wyraz przykry akt ceremonii, w którym hajducy zamkowi musieli odrywać siłą Jaickiego od nóg Samozwańca, wlec do drzwi, wyrywając garściami kłaki ze łba i brody, szarpiąc na strzępy czarną mantię, a potem, kiedy ich zniecierpliwienie doszło do zenitu — prać starego trzonkami obuszków i czekanów. Carewicz patrzył na to z niesmakiem — zapewne na dworze jego ojca załatwiono by taką rzecz w mgnieniu oka i bardziej fachowo, jednak polscy hajducy nie mieli tak wielkiego doświadczenia jak carscy kaci albo oprycznicy.

— Czekajcie jeszcze! — zawołał za nimi Dydyński, kiedy z wyraźnym trudem wyciągali wrzeszczącego i szlochającego Waarłama za drzwi. — Osadźcie go w takiej celi, by nie mógł gadać z Borysem.

— Tak, panie! — odparł dziesiętnik i począł starannie obtłukiwać czekanem palce ojca Jaickiego wczepione w gładką framugę drzwi.

— Mości panie stolnikowicu sanocki!

Pan wojewoda Mniszech wyszedł Jackowi naprzeciw z rozłożonymi rękoma. Objął go niczym ojciec marnotrawnego syna, ścisnął za głowę, gdy Dydyński skłonił się przed nim — wytwornie, ale bynajmniej nie uniżenie.

— Samo niebo nam waszmości zsyła, co jest dostatecznym i wymownym dowodem, iż wyprawa nasza zakończy się nie inaczej jak tylko przywróceniem prawowitego dziedzica na carski tron! Pozwól, nich ja cię z bliska obejrzę, mój panie. — Pociągnął Dydyńskiego pod okno, obrócił z lewa w prawo, a potem z prawa w lewo.

— A żupan na waszmości przedni jak na wojewodzicu. Aksamit, cajg, bombasyn czy falendysz toruński? — zapytał.

— Gdzieżby tam, to jeno jedwab kitajski — odparł zmieszany stolnikowic.

— Jedwab? Na Boga żywego, toż to z pięć złotych za łokieć biorą ani chybi Żydy i Ormianie ze Lwowa?

— Dziesięć — uzupełnił Dydyński. — Za jeden postaw.

— Pogratulować pannie Marynie takiego obrońcy. — Pan wojewoda poruszył czarnymi wąsikami jak żuk przewrócony na plecy. — A wy, mospanie, przyjmijcie mój nieutulony żal po śmierci rodzica. Jedni przychodzą, drudzy odchodzą. Jeno czemuż odchodzić muszą najmilsi memu sercu obrońcy Rzeczypospolitej, z którymi razem krew przelewałem.

— Stało się, mości panie wojewodo. Siła lat przeżył.

— A to ja i wiem od mego sługi, że pogrzeb był zacny i castrum doloris w kościele suknem czarnym obite — takim, co to przynajmniej pięć złotych za łokieć idzie. A i koniczki przy trumnie cudne — cug maścisty i sprzęgły jak Kastor i Polluks, gdyby w jednym zaprzęgu chodzili — ozwał się wojewoda. — Gdybyś chciał je sprzedać, znajdziesz tu w Samborze chętnego na woźniki gniadosze. I rzeknę więcej — chętny ten przed tobą osobiście stoi.

— Nie w mojej to mocy, mości panie wojewodo. Bo skoro słyszałeś o pogrzebie mego rodzica, to pewnie i o testamencie, a takoż o kondycjach, wedle których opiekunem naszego majątku jest pan starosta trembowelski Piotr z Ossy Ożga. Jego pytajcie.

— Słyszałem, coś gadają w powiecie — mruknął wojewoda. — Wszelako rad jestem, widząc cię u boku mego przyszłego zięcia. Nie stracisz na tej służbie, mospanie, to pewna. A ja już teraz ofiarowuję ci moją łaskę. Będę takoż szukał zacnych i wiernych ludzi, kiedy zasiądę już w Siewierskiej Ziemi. Którą, musisz wiedzieć, obiecał mi carewicz moskiewski. Rzecz jasna, po zdobyciu Moskwy.

— Sługa uniżony.

— Mości panie wojewodo — rzekł Dymitr — proszę pana Jacka na osobną rozmowę do mej komnaty.

— Oczywiście, oczywiście. — Mniszech poklepał czule Dydyńskiego po policzku. — Gadajcie, ile chcecie, byle co z tego dobrego wynikło. Bywaj, panie Jacku, i na wieczerzy nas nie opuszczaj.

— Zaszczyt to wielki — skłonił głowę Dydyński.

— Chodź ze mną — rozkazał Dymitr. — Sam i teraz.

Dydyński poszedł za carewiczem. Ale nim znikł za drzwiami do sąsiedniej komnaty, zabrał Chrest i zerknął po raz ostatni na posklejany list, który Dymitr pozostawił na stole. Niby był tym samym pismem, które Jacek zgubił w karczmie. Ostatni wiersz brzmiał:

Tak ty się tego człeka strzeż, a pomnij, że zowie się Waarłam Jaickij. Jeślibyś w opałach się znalazł od ludzi Dymitrowych, to mu przypomnij, że Nam kiedyś wiernie służył i jak pies był posłuszny…

Jednak nieznana rączka dodała tekst, którego nie było w liście znalezionym przy Borysie:

…naszemu Hosudarowi, Borysowi Godunowowi, którego był sekretnym wysłannikiem. Często do obozu nieprzyjaciół wkradał się, udając zmiennika, i wielkie oddał usługi.

Jak ona to dopisała? — pomyślał zaskoczony. Kiedy? Gdzie?

Maryna uśmiechała się. Tajemnicza, uwodzicielska i bezradna… jak zwykle.

Die 3 augusti,

Zamek w Samborze, piąta po południu

— Nie ukarzę Waarłama — powiedział Dymitr ściszonym głosem, kiedy zostali sami. — Nie poślę go na męki, nie skrócę o głowę.

— Wasza wola, mości carewiczu. — Dydyński skłonił głowę. — Choć jestem pewien, że rozłożony na ławie śpiewałby składniej niż Borys Oboleński, który okazał się zdumiewająco oporny na nauki mistrza Friedricha.

Carewicz nie odpowiedział. Siedział na rzeźbionym karle skurczony, mały i słaby; prezentując Dydyńskiemu zupełnie innego Dymitra niż ten, który ciskał na szlachcica gromy z wysokości carskiego majestatu. Wyglądał na chorego, jakby fantazja i majestat uszły zeń niczym powietrze z rybiego pęcherza przekłutego szpikulcem kucharki. Jacek zrozumiał, że Dymitr pierwszy raz pokazał mu prawdziwe oblicze, na którym dumy i moskiewskiej pychy było tyle co kot napłakał, za to o wiele więcej lęku i zwątpienia. O ile oczywiście był to prawdziwy lęk, bo nastroje cara zmieniały się tak szybko, jak gdyby Dymitrem Iwanowiczem targały fluksje i melancholie. Być może po to, by wzbudzić litość i zaufanie stolnikowica. Była to jeszcze jedna umiejętność, którą Dydyński zaczynał dostrzegać u Moskali.

— Nie mogę zabić ani męczyć człowieka, dzięki któremu dowiedziałem się, kim jestem. To właśnie Jaickij wyjawił mi moje pochodzenie cztery lata temu… w Galiczu.

Dymitr wychylił do dna srebrny puchar z winem.

— To, co ci powiem, winno zostać między nami, mości panie Dydyński.

— Rzecz oczywista. Kładę na to nobile verbum — rzekł Jacek z ręką na sercu.

— Wychowywała mnie rodzina Smirnowów-Otriepiewów — ciągnął Dymitr, spoglądając na Dydyńskiego bystro. — Byli jak przybrany ojciec i matka, choć batiuszkę urezali w Słobodzie Niemieckiej w Moskwie, dokąd jeździł na wino i miody. Niespodziewanie, gdy byłem zaledwie młodzieńcem, pojawił się on — czarny mnich, Waarłam Jaickij. Zabrał mnie od przybranej matki i rzekł, że przeznaczone mi są wielkie czyny. Jaickij zawiózł mnie do Moskwy, do Siemiejki Jefiemowa, który nauczył mnie czytać i pisać. A potem umieścił na służbie u Michała Romanowa i Borysa Czerkaskiego — możnych bojarów, abym nabrał ogłady i dworskich manier.