— Napad? — zapytał ochryple dowódca. — Nieboszczyka chcecie ograbić?! On już swoje wycierpiał!
Dydyński podjechał bliżej, stanął o krok z szablą dobytą z pochwy.
— Dziwny to nieboszczyk, co złotem brząka po śmierci. A jeszcze dziwniejszy syn ojca, który się samych córek dochował. Piękną piosnkę zaśpiewaliście pod Bachorzkiem; prawie w nią uwierzyłem. Szkoda, że rymy ubogie, a w koligacjach błądziliście jak pijanica w borze. Zabiliście i ograbiliście Wojcieszka Jaksmanickiego, mego sąsiada i kompana! Chcieliście ciała zgubić, ale koń wam uciekł, a potem do pana wrócił. Dość już gadaniny! Kładę na was areszt, jako schwytanych in recenti[5] na mężobójstwie!
— Jakie ciała? Jakie mężobójstwo? — Zarośnięty strzyknął śliną w piach, taktownie odwracając głowę. — Nas, mospanie, nie obchodzą żadne koligacje ani jakieś tam perturbacje. Wynajął nas pan Bolestraszycki, abyśmy przywieźli ciało nieboszczyka z Wenecji, a nie dla załatwiania prywatnych porachunków. Schowajcie broń, bo nie chcemy żadnej zwady ani nikogo nie zabiliśmy. Gdzie są dowody? Gdzie protestacja wniesiona przez rodziny zabitych?
— Dowody są w trumnie. Pokażcie, co tam macie!
— Chcesz waszmość upewnić się, że naprawdę wieziemy nieboszczyka?
— Chcę się przekonać, że rana zadana waścinym rapierem, którą widziałem na piersi Wojcieszka, to tylko sen.
— Moim rapierem? — Czarny wzrok zarośniętego był nieodgadniony, ale postać tchnęła spokojem. — Alboż to ja tylko jeden na ziemi ruskiej rapier noszę?
— Jeśli się mylę, przeproszę waszmości za podejrzenie.
— Dobrze. Ja tylko apeluję o rozwagę. Nie chcemy żadnej zwady, prawda, mości panowie?
— Otwierajcie!
Zarośnięty uniósł w górę otwarte dłonie, jakby pokazując wszem wobec, że jedyną bronią, którą szermuje, jest prawda. Wskoczył na wasąg, aż wóz, który stał bez jednego koła i wciąż nie był naprawiony, zakołysał się. Chwycił za róg płóciennej płachty zakrywającej wnętrze, odrzucił ją, odsłaniając podłużny kształt okryty wypłowiałym aksamitem.
I wtedy rozpętała się burza.
Dydyński nagle zmrużył oczy i ścisnął mocniej rękojeść szabli. Przytrzymał uzdę i w jednej chwili obrócił konia wokół przedniej prawej nogi, dał ostróg, aż Hetmanka skoczyła, a raczej pofrunęła do przodu, jakby przyprawiono jej skrzydła. Już wcześniej przeczuł, co się święci. Kątem oka wychwycił ruch ręki krępego brodacza w futrzanej czapie i porwanej huni. Widział, jak tamten wyrywa z zanadrza pistolet, zawadza kurkiem o lewą połę opończy, szarpie się z opornym materiałem, podnosi broń do strzału…
Nie zdążył pociągnąć za spust! Koń wpadł na niego z impetem, a jeździec chlasnął szablą z góry, na odlew — po ręku, nieco powyżej łokcia. Brodacz ryknął, cisnął broń w piasek, zręcznie umknął spod kopyt klaczy. Mając za sobą jeźdźca na koniu, nie wdawał się w przepychanki — śmignął jak zając prosto pod wasąg, wygramolił się po drugiej stronie, już z szablą w ręku.
Dwa suche odgłosy wystrzałów zabrzmiały niemal jednocześnie. Świrski wypalił z półhaka do grubawego Niżowca. Impet wystrzału obalił Kozaka wstecz, na burtę wozu; ranny chciał jeszcze chwycić się jej lewą ręką — nie zdołał, osunął się na bok, szorując głową po łozowej plecionce i zostawiając na niej wąski ślad krwi.
Borek wygarnął z bandoletu do drugiego mołojca. Trafił w lewy bark, aż impet kuli szarpnął przeciwnika w tył. Starszy sługa odrzucił za plecy broń uczepioną do bandoliera, porwał za szablę, by dobić rannego. Nieborski miał mniej szczęścia. Ostatni z grasantów skoczył nań z chłopskimi, drewnianymi widłami w ręku, szarżował od strony wozu w desperackiej furii, zapewne chcąc przebić się poza krąg pocztowych bigosujących jego kompanów aż wióry leciały.
Nieborski porwał za pistolet, strzelił w lewo, przekładając rękę przez przedni łęk kulbaki. Kurek z krzemieniem spadł na panewkę, Skrzesał iskry, zapalił proch i… wystrzał nie padł.
Hajduk krzyknął w furii, wbił widły w bok jeźdźca, przytrzymał. Nieborski był bez zbroi, w samym przeszywanym żupanie; zawył z bólu, jego koń szarpnął się, postąpił w bok. Pocztowy chciał porwać za szablę, ale wróg miał go jak na widelcu: drewniane zęby przeszyły ciało szlachcica, przechodząc między jelcem a kabłąkiem i przyszpilając rękojeść zygmuntówki do ciała!
Przeciwnik popchnął z całej siły, zwalił jeźdźca z kulbaki. Cisnął widły i skoczył w stronę uchodzącego podjezdka, chcąc pewnie na jego grzbiecie wydostać się z matni. Świrski wyrósł na jego drodze jak spod ziemi, ciął szablą raz, drugi, trzeci…
Szlachcic na wozie nie przyszedł z pomocą kompanom. Pochwycił lejce w lewą rękę, a prawą dobył wąskiego graniastego rapiera. Nie bawił się w popędzanie woźników — po prostu chlasnął ostrzem po zadzie lewego dyszlowego. Koń zakwiczał, rzucił się w przód, pociągając za sobą prawego kompana, poniósł na dróżkę wiodącą w stronę gościńca.
Dydyński pomknął za wozem, pozostawiając pocztowym rozprawienie się z resztą swawolników. Wasąg popędził z turkotem, przechylony na prawą stronę. Zawadził osią o drewnianą barierkę ogrodzenia kuźni, oderwał ją z trzaskiem od pionowych bali, powlókł za sobą…
Stolnikowic zrównał się z wozem, ciął z prawej, w pierś, poprawił wbrew — z góry, z zamachu. Przeciwnik zasłonił się, chlasnął płasko, ale ostrze przeszyło tylko puste powietrze.
— Naści! Za Wojcieszka! — zakrzyknął Dydyński, podjeżdżając do samej burty wasągu. Ciął z góry, w całym pędzie — zarośnięty ledwie dał radę zasłonić się ostrzem; nie mógł trzymać lejców i jednocześnie walczyć, skulił się więc za burtą, zasłonił rapierem z góry, byle tylko przetrwać furię konnego przeciwnika.