Выбрать главу

— Będziesz mi służył wiernie jak pies — wycedził przez zęby Dydyński — co nie będzie dla ciebie niczym nowym, bo każdy z was, Moskali, rodzi się w łańcuchach. Będziesz rękodajnym, a kiedy każę — zatańcujesz jak ci zagrają. I schylisz kark, nosząc okowy z moim klejnotem rodowym. Klejnot to zwierzę, które zasiada na tronie w kremlowskiej pałacie! Bij mu czołem, psi synu, Moskalu!

Jednym ruchem wyrwał z zanadrza Niedźwiedzi Chrest i cisnął go Borysowi na pierś.

Oboleński spojrzał na krzyż, a potem podniósł złe, czerwone oczy na Dydyńskiego. I bynajmniej nie było w nich psiej, moskiewskiej wierności; prędzej złość i może zaciekawienie, cóż takiego wymyślił prześladowca, aby zadać mu więcej cierpienia.

— Będziesz mi czołem bił jakoby carowi niebiesnemu, poteszytielowi naszemu — ciągnął Dydyński. — A kiedy bym chciał, abyś ze mną milę szedł, pójdziesz i dwie. Kiedy zechcę po grzbiecie twym na koń siadać, nadstawisz mi karku. Gdy w opasnosti będę… własną piersią przed kulą mnie osłonisz!

Borys zmrużył oczy. Czyżby przypomniał sobie słowa listu? A może po prostu brał go gniew. Jeśli tak, to Jacek doprawdy był rad, iż kazał wyłamać mu ramiona ze stawów. Nie wiedział, co się stanie, i nie mógł domyślać się nawet, co zrobi Oboleński na widok tego heretyckiego krzyża.

Dydyński chwycił Chrest, podniósł go do ust, ucałował trzy jego ramiona ku czci Trójcy Świętej, a ostatnie — ku pamięci Marii Przeczystej Dziewicy.

— Słowo! — wycharczał Borys. — Powiedz słowo, co było na początku u Boha…

— Az jesm' s wami, i niktoże na wy — powtórzył Dydyński kawałek modlitwy, który usłyszał w karczmie od Waarłama.

Ręka Moskala wystrzeliła w stronę szlachcica. Borys jęknął, bo świeżo nastawione ramiona musiały sprawić mu równie okrutny ból co rozpalone widły wbite w bark. Lecz widać Moskwa była piekłem, zatem wytrzymał cierpienie, które zwykłego człowieka zmieniłoby w pokręcony korzeń mandragory.

Zacisnął palce jak cęgi na lewym przedramieniu zaskoczonego Jacka. Dydyński chciał złapać za szablę, ale nie mógł wyciągnąć jej w ciasnocie. Zimna jak grobowy kamień, pokrwawiona ręka powlokła go do barłogu skazańca. Do kroćset, jeśli Borys zrobił to wszystko ręką ledwie nastawioną po strappado, to co potrafił, będąc w pełni sił?!

— Usłyszałem słowo, które wydaje się być prawdziwe — wycharczał Oboleński. — Ty wiesz, Lachu, jaka jest kara, jeśli zełgałeś? Nasze wilki wyrwą ci żywcem duszę z piersi i zeżrą na surowo.

— Puść! — ryknął szlachcic, szarpiąc się z rękojeścią węgierki. Jelec szabli zaczepił o skraj lewego rękawa żupana; nim szlachcic zdołał go wyswobodzić, Borys spojrzał mu prosto w twarz.

— Znasz słowo… — wycharczał. — Masz Chrest! Wiesz, jak złożyć pocałunek. Ty… Ja…

Ręka, którą uciskał niemiłosiernie lewe ramię Jacka, zadygotała. Dydyński poczuł, jak palce Moskala trzymające go niczym szpony jastrzębia kuropatwę, a raczej — zważywszy na strój pana stolnikowica — dorodnego dzięcioła, poczynają tracić siłę. Rozwierają się, wypuszczają go na wolność. Odskoczył, dobył szabli, zaświecił nagą głownią w oczy Oboleńskiego.

— Będziesz posłuszny?

— Odpustitie winy mnie, grzesznemu — rzekł Borys spokojnie. — Jestem posłuszny. Nynie i prisno, i wo wieki wiekow. Amin.

Moskal wyciągnął rękę, ujął krzyż z takim trudem, jakby była to grobowa płyta, ucałował w sam środek niedźwiedziej głowy.

— Jesteś mój, Borysie. Mój sługa! Mój rab! Mój pies!

— Tak, ojczulku Jacku Aleksandrowiczu.

— Znaj, grubianinie, politykę! — warknął Dydyński, a potem jednym ruchem zdzielił Borysa rękojeścią szabli w policzek, pozostawiając tam ciemnoczerwoną krechę. Doprawił z góry, w podbródek, wziął zamach i rąbnął w sam środek wygolonego łba pokrytego odrastającą czarną szczeciną włosów.

Moskal zajęczał, zadygotał, i tak ledwie żywy; aż trudno było uwierzyć, że jeszcze znosi to wszystko.

— To była pierwsza lekcja pokory — wycedził przez zęby Dydyński. — Myślę, że od tej pory będziesz świadomy, jaką władzę nad tobą daje mi Chrest i słowo.

Borys pokiwał zakrwawioną głową, wyciągnął dygoczącą rękę ku lewicy Dydyńskiego, ostrożnie ujął ją, przekręcił się na bok, a potem ucałował dłoń poranionymi wargami. Zdawał się pokorny jak pies, ale jego oczy pozostawały czujne i bystre.

To pokonało gniew szlachcica. Dydyński opuścił szablę.

A w chwilę później podniósł ją do obrony, bo Borys chwycił Niedźwiedzi Chrest, a potem… To było wprost jak sen — zmiażdżył go w zębach, jakby chciał odgryźć górne ramię krzyża. Nie uczynił tego, nie miał dość siły albo drewno okazało się zbyt twarde; pozostawił na nim tylko wyraźny ślad. Chwycił krzyż drugą ręką, próbując nieudolnie złamać go albo zgnieść.

— Wospomożytie, ojczulku — jęknął bezradnie. — Rzućcie w ogień, bo mnie sił nie chwatajet!

Dydyński zaskoczony ścisnął Chrest w ręku. Żal mu było rozstawać się z krzyżem, czuł jednak, że stał się świadkiem jakiejś ceremonii, której nie do końca był świadom, a każdy błąd mógł okazać się równie doniosły co upuszczenie gorejącej głowni do otwartej beczki prochu.

Odwrócił się w stronę gruby, w której płonął ogień rozpalony zapewne na polecenie sług Maryny, i niewiele myśląc, cisnął drewniany Chrest w płomienie. Niedźwiedzi łeb zamigotał, rozjarzył się ogniem. Spłonął w poszeptach i trzaskach płomieni. Rozpadł się po długiej chwili na popiół i gorejące węgle. Znikł i sczezł, jak gdyby nigdy go nie było. Tak znikł ostatni świadek przymierza między Jackiem i Borysem. Lisem i niedźwiedziem. Lachem i Moskalem.

A kiedy Dydyński odwrócił się do Borysa, opadły mu ręce. Moskal leżał nieruchomo, z krwią sączącą się ze świeżych ran, oklapnięty na słomianym barłogu, niczym martwy tur. Gdy stolnikowic przyskoczył bliżej, przerażony, że właśnie zyskał tyle wiernego, co martwego sługę, usłyszał cichy, równy oddech. Wycieńczony więzień spał snem sprawiedliwego, ani troszcząc się o jutrzejszy dzień.