Выбрать главу

— Poganiaj! — warknął Świrski, trzeźwy, więc zły, jak prawie każdy Polak w tym stanie. — Bo weźmiesz basarunek, że twoje postoły do samej Moskwy dolecą!

Ludzie nieobecnego pana Przybyłowskiego nie zaryzykowali zwady. Zaświstały baty, konie wyrwały do przodu, za nimi popędził pacholik.

— Stawiajcie obozowisko! — zagrzmiał Dydyński do czeladzi. — A ty, panie Nieborski, pozwól za mną!

Zawrócili wierzchowce na majdan i poczęli przepychać się wśród koni, ludzi i czeladzi tam, gdzie stały wzorzyste namioty Mniszchów i gdzie Dydyński spodziewał się znaleźć starszyznę chorągwi.

Nie zawiódł się, bo całe towarzystwo, jak zwykle na popasie, ciągnęło niczym pszczoły do miodu pod rozłożone na kijach, rozpięte na linach płócienne kotary przy szatrach i budach, w których Żydzi ze Złoczowa i Glinian szynkowali miody, piwo i gorzałkę, wytaczając coraz to nowe antałki, odbijając siekierami dna i odszpuntowując półbeczki. Tuż obok na majdanie zrytym końskimi kopytami rozstawiono żerdzie i paliki, przy których goniono na ostre, kopią do pierścienia. Albowiem towarzystwo spod husarskich i kozackich znaków bardziej rade było osobistym gonitwom i popisom jeździeckim niż egzercerunkom, czyli ćwiczeniom całej chorągwi w obrotach po koniu i frontem, w następowaniu na wroga, odwrocie i rozluzowywaniu szeregów.

Dydyński zeskoczył z Hetmanki, zbliżył się do stołów, przy których zasiadali pospołu husarze i kozacy, to jest towarzysze szlacheccy z jazdy kozackiej, którzy poza nazwą nie mieli nic wspólnego z Zaporożcami z Ukrainy. Wszyscy zaś pochłonięci byli tym, czym jak świat światem zajmowała się każda armia: polska, rzymska, Chrystusowa czy anielska, kiedy nie miała nic do roboty. Z rąk do rąk krążyły dzbany, brzęczały kufle, błyskały kubki. Tu grano w kości, tam w karty, gdzie indziej wynoszono pana brata, co przekroczył miarę. Tam znowu obściskiwano ladacznice, które krążyły wokół stołów natrętne niby gzy spragnione gorącej krwi szlacheckich ogierów.

— Waszmościowie wybaczcie, pana porucznika Gogolińskiego szukam.

— Dalej, przy trzecim stole, panie bracie.

Przepchnął się wreszcie do wskazanego stołu, przy którym zasiadali ludzie z chorągwi husarskiej Dymitra; od razu dostrzegł pana porucznika w rozpiętym karmazynowym husarskim żupanie z pętlicami, czapce zawieszonej na jednym uchu, z szablą odstawioną razem z rapciami przy rogu stołu, gawędzącego swobodnie z resztą towarzystwa.

— Chyba do śniegów będziemy tu stali! — biadał chudy szlachcic z wąsami niby dwa wiechcie słomy i gębą poznaczoną czarnymi cętkami po prochowym wystrzale. — Już się Ostrogscy na nas gotują! Ogniem i mieczem wojska carowe znosić…

— Na Boga żywego! Na nas? Żołnierzy Chrystusowych? Samarytan zacnych, co się ujęli za carewiczowską krzywdą?!

— Powiadam ci, Józku — gadał barczysty szlachcic o wesołej gębie ozdobionej szramą nad lewym okiem, a ruski zaśpiew w jego głosie nieomylnie zdradzał obywatela ukrainnych województw, albo też wcale nie tak znowu odległego Podlasia. — Kiedyśmy już jako te nieboskie stworzenia popili, przychodzą one cudaki do karczmy, do Tykocina, do nas, a każdy z babą, taka jego bladź. No to co żem miał zrobić — jebłem pierwszego w łypę, farfocla, siabelką, aż poszoł kurz z pawimentu!

— A co potem?

— Ano łapię ja jego babę i za cycki chwytam… To dała, a jakże. Sięgam tedy, panie bracje, niżej, do onych, jak to ksiądz w kościele powiadają: odiosam materiam Venerae[61], aż tu mnie dzierlatka — bach w gębę! i rzecze: Niżej pasa niech nie tyka! Zakazane!

— U, ha, ha! Tedy ją trzeba było do góry nogami odwrócić — rzucił wesoły brodacz siedzący obok owych, wnioskując ze wspomnianego Tykocina, obywateli podlaskich.

— Wchodzę ja, waszmościowie, na schody — perorował po drugiej stronie stołu brodaty, posiwiały szlachcic o szarych oczach i gębie pociętej niczym pieniek do rąbania drwa — a tam Mazurów dwóch Italczyka niesie. Mały ten pludrak, ledwie cztery i pół stopy — i to razem z kapeluszem — ale ponoć zajadły na płeć niewieścią niby stary satyr. Patrzę ja, mości panowie, a oni go wnieść na górę nie mogą, bo — imaginujcie sobie — miast wzdłuż w poprzek schodów się ustawili. Myślę ja sobie — ślepy każdy Mazur do dziewiątego dnia po porodzie, ale jak przejrzy, to wszystkich oszuka. Wszelako dlaczegóż ci takiej prostej rzeczy nie obaczą? Podchodzę zatem i mówię: Czekajcie, waszmościowie, pokażę wam, jak w ordynku stawać. Złapałem ich, przekręciłem i mówię: Mości panowie, na schody jak na baby, trzeba wzdłuż, a nie na poprzek wchodzić!

— Czołem, waszmościowie — rzekł swobodnie stolnikowic, kiedy dotarł już przed oblicze pana porucznika. — Jestem Jacek z Dydni Dydyński, syn Aleksandra, a wcześniej towarzysz roty jegomości Szczęsnego Niewiarowskiego. Chcę do chorągwi wstąpić z pocztem towarzyskim.

Porucznik podniósł zmęczone, przekrwione oczy.

— Witamy, witamy, panie bracie — rzekł i wskazał miejsce na ławie. — Pisał mi o waszmości pan Buczyński. I same Jego Carskie Wieliczestwo… Witaj na kwaterach. — Dydyński uścisnął miękką i wcale nie stwardniałą od szabli prawicę porucznika. — Poczet jaki masz?

— Staję na trzy konie. Dwa podjezdki husarskie i wierzchowiec towarzyski. Służbę zaczynałem cztery lata temu, podczas wyprawy multańskiej Jana Zamoyskiego, w chorągwi, jeno z pocztem czterokonnym, pod chorągwią ichmość panów Chodkiewiczów, Jana Karola i Aleksandra. Potem przeszedłem do roty imć pana Szczęsnego Niewiarowskiego, do Inflant. Mam na to świadków i listy. Jeno potem pocztowy mi poległ pod Białym Kamieniem. Stąd tylko na trzy konie popisywać się mogę.

— To żeś inflantczyk? Żołnierz lisowski?

— Tak jest. Przez dwa lata. Z przerwą na studia. Od roku Pańskiego tysiąc sześćset drugiego do czwartego. Abdankowany w lipcu…

— Dlaczego?

— Ojciec umarł — mruknął niechętnie Dydyński. — Wiesz waszmość, jak to jest: są ludzie, dla których krewni tylko w ziemi pewni. Musiałem odejść z wojska, aby przypilnować ojcowizny.

— Witaj w kompanii. Mości panowie, poznajcie młodego Dydyńskiego, o którym siła mogliście słyszeć.

— Słyszeliśmy, słyszeliśmy — zamruczał szlachcic z blizną. — Siadaj acan z nami. I wkupne dawaj. Nie uwierzę, żeś przybył bez żadnej widendy, albo przynajmniej zacnego antałeczka.

вернуться

61

łac. - rzeczy przynależne do Wenery