Nie uszedł daleko.
Rozpędzony, pozbawiony tylnego koła wóz wpadł w pędzie w płytkie trzęsawisko, w miejscu, gdzie mały strumyk przedzierał się leniwie przez łany bujnie rozrośniętej pszenicy. Wasąg, zahaczając prawą tylną osią o kamienie, pochylił się na lewo, a potem wywrócił. Dyszel pękł w jednej chwili, woźniki pociągnęły go za sobą, żłobiąc tylnym końcem szeroką bruzdę w wyjeżdżonym trakcie.
Trumna spadła na bok, wprost na wysoką miedzę, przetoczyła się z łoskotem i znieruchomiała, wplątana w żyto i wysokie trawy.
Dydyński podjechał tam, gdzie spod przewróconego wasągu wypełzł tyłem zarośnięty szlachcic, zabłocony i umorusany jak swawolna dziewka wywieziona ze wsi na wozie pełnym gnoju. Na wpół siedząc, odpychał się w tył i wlókł za sobą bezwładną, pewnie przetrąconą nogę. Nagi rapier trzymał w prawym ręku, a jego oblicze wykrzywiał grymas bólu.
— Stój! — krzyknął donośnie stolnikowic. — Rzuć broń i zdaj się po dobroci!
Kędzierzawy cofał się, żłobiąc własnym siedzeniem głęboki rów w wyschniętym błocie. Hetmanka parsknęła cicho, wyrywała do przodu, wstrzymywana na munsztuku.
— Rzuć broń, a gardło będziesz miał całe!
Zarośnięty szlachetka jęknął. Splunął w stronę pana Jacka.
— Chodź tu, psi synu! — wycharczał. — Kończ ze mną! Oszczędź męki.
— Kat z tobą skończy! Rzuć rapier!
Powoli, nie spuszczając wzroku ze stolnikowica, czarniawy odłożył broń.
— Rzuć dalej! W pole!
— Nie mogę…
— Wyrzuć albo kopyta dodadzą ci skrzydeł!
Krzywiąc się z bólu i jęcząc, zabójca Wojcieszka spełnił polecenie. Odrzucił rapier o dobre dwie stopy od siebie.
— Teraz wstawaj!
— Nie wydolę, panie.
— Nie wydolisz, to zginiesz!
— Pomóżcie… Błagam, panie. Łaski!
Te słowa nie pasowały do człeka, którego miał przed sobą. Nikt o tak zwinnych ruchach i oczach zmienionych w wąskie szparki nie zdobyłby się na żałosne skomlenie o litość.
— Wyjmij kindżał z rękawa i odrzuć precz! Albo zobaczysz, jak chadza się z dziurą we łbie. — Dydyński porwał lewą ręką za rękojeść kołowego puffera.
Czarniawy skoczył. W jednej chwili zerwał się na nogi jak dziki zwierz. Lewą ręką cisnął w oblicze stolnikowica garść piachu, prawa w mgnieniu oka dobyła z rękawa żupana krótki sztylet.
Pan Jacek wrzasnął; strzelił oślepiony — niecelnie, wypuścił więc pistolet, zawrócił konia w miejscu, na zadzie, osłonił się lewą ręką, czując, jak ostrze chlasta go po przedramieniu, a stal brzęczy, natrafiwszy na grubą blachę karwasza.
A potem ciął szablą, zamachnął się odruchowo, zawadził końcem pióra o kołpak wroga, poprawił… Rozrąbał mu głowę, tnąc z boku, nad samym uchem.
Przeciwnik zwalił się jak rażony piorunem. Padł na twarz, leżał wśród stratowanej pszenicy pokryty krwią, dygoczący. Dydyński zeskoczył z konia. Zbliżył się wolno, trzymając w lewej ręce uzdę Hetmanki.
Ostrożnie trącił kędzierzawego końcem podkutego buta. W ferworze walki czapka spadła z głowy tamtego, odsłaniając posiwiałe, długie kosmyki włosów, a między nimi głęboką krwawą szramę po cięciu szablą.
Odwrócił go na wznak i przeżegnał się, widząc pokryte bielmem oczy tamtego.
Za Wojcieszka. Za krwawą ranę na piersi dawnego kompana.
Nie miał tu już nic do roboty.
Zanim odszedł, zapobiegliwie obszukał nieboszczyka. Zabrał chudą sakiewkę, odnalazł na polu rapier i wyszarpnął kindżał z martwej ręki. Nawet po śmierci czarniawy nie puszczał broni, Dydyński musiał nieźle się namęczyć, aby wyciągnąć ją z zaciśniętych kurczowo palców.
Na szyi nieznajomego wisiał prosty drewniany krzyżyk. Zbadawszy, że nie był ze złota, stolnikowic nie poświęcił mu zrazu zbyt wiele uwagi. Kiedy jednak zerknął raz jeszcze, zaciekawił się i podniósł w górę, na ile pozwalał rzemień.
Krzyż jak krzyż; zwykły, o zaokrąglonych krańcach ramion. Jednak zamiast oblicza Chrystusa w samym środku miał tarczkę, z której szczerzył zęby… niedźwiedzi łeb.
A cóż to znowu za osobliwość?
Pierwszy raz widział coś takiego. Pobożny szlachcic pewnie uznałby to za znak heretyków albo dziwactwo, ale Dydyński nie lubił wycierać hajdawerów, klęcząc po kościelnych kruchtach. Zerwał zatem niedźwiedzi krzyżyk z szyi zabitego i schował do sakiewki jako osobliwość.
Podniósł puffera, wrócił do rozbitego wasągu i trumny — przekrzywionej, leżącej na boku w zbożu. Zerwał z niej atłasowe obszycie, pochwycił za róg i przewrócił na płasko. Zdawało mu się, że z drewnianego pudła doszedł głuchy łoskot.
Szarpnął za wieko, ale było mocno przybite gwoździami. Minęła długa chwila, zanim zdołał podważyć je kindżałem. Do diabła, gdzie się podziała czeladź? Tak to już było, że pocztowi i rękodajni pierwsi byli do zajmowania miejsca przy pełnej misce, a ostatni do wspierania pana, gdy była ku temu potrzeba.
Wreszcie zrobił szczelinę, podważył ją rękojeścią i obłękami zdobycznego rapiera, potem zaparł się i oderwał wieko, odrzucił na bok, na zdeptane, powalone kłosy.
We wnętrzu prostej czworobocznej trumny leżało monstrum.
Stolnikowic zdębiał. Przeżegnał się, choć po tym, co widział w Inflantach, nie należał do bojaźliwych ludzi. Wewnątrz pudła spoczywało na plecach ciało człowieka, a jego ręce i nogi wykręcone były do tyłu — zapewne związane rzemieniami. Nieboszczyk nie miał głowy — z jego ramion wyrastał brunatny niedźwiedzi pysk z wyszczerzonymi zębami.
To ci dopiero historia. Znajduje na trakcie trupy swego dawnego kompana i jego sług, a w trumnie, w której spodziewał się znaleźć łupy zagrabione nieboszczykom… leży wilkołek albo wołoski brukołak?
Jezus Maria! O co w tym wszystkim chodzi?
Czyżby historia z Januszem Bolestraszyckim była prawdziwa? A może… on był odmieńcem, człekiem przeklętym, zmieniającym się w księżycowe noce w wilkołaka?