Выбрать главу

— Wszelaka władza pochodzi od Pana — odrzekł niezmieszany Borys, który jednak nie skorzystał z zaproszenia i stał jak słup soli. — Dlatego godzi się oddać jej cześć. Przed gosudarem biję czołem, bo to namiestnik, pomazaniec i Syn Boży. Jak mógłbym nie paść przed tym, który jest wcieleniem Jezusa Chrystusa?! Toż to grzech. A przed wami klękam, bo skoro macie Chrest i cząstkę owej potencji, tedy macie w sobie moc Najwyższego.

— A zatem dlaczego nie oddajesz czci Dymitrowi?

— Bo to rostryga, wor i fałszywy prorok. Jemu pal pisany, a nie czapka Monomacha. Gosudar — ooooo! — on jest wielki, a jego oblicze jak ikona świętej Rusi.

— Bez przerwy to od was słyszę — mruknął Dydyński. — Święta Ruś, święta Moskwa… Wszystko u was święte: ziemia, lud, cerkiew, car, a pewnie i tiurma, do której wtrąca niepokornych. I horyłka, którą jak wino trąbicie. Żadna chrześcijańska nacja nie poważyła się na nazwanie siebie błogosławioną. Ani Francuzi, ani Italczycy, Niemce ani Hiszpanie. A wy nazywacie świętością Moskwę, gdzie car wedle woli wiesza i ścina, pali i morduje, nie dając nawet niewiastom i dzieciom litości. Nazywanie świętością takiej strony świata to wielkie zuchwalstwo. Bałwochwalstwo. I bluźnierstwo!

Borys drgnął. Dydyński od razu położył dłoń na szabli.

Teraz! Zabije mnie! — przemknęło mu przez głowę.

Ale moskiewski niedźwiedź nie rzucił mu się do gardła. Przeciwnie — pozostał w miejscu jak tresowany miś ze smorgońskiej akademii, kołysząc się na tylnych łapach, a jego oblicze miało wyraz nieprzenikniony.

— Lud ruski nadał sobie taki tytuł nie przez zarozumiałość, ale w pokorze, wiedząc, że sam został wyświęcony przez swą służbę. Jest to jakoby imię otrzymywane na chrzcie lub podczas zakonnych ślubów. Przyjdzie czas, a zrozumiecie, że carstwo nasze, ojczulku Jacku Aleksandrowiczu, to jakoby jeden wielki monaster, w którym ihumenem jest car — batiuszka.

— Uchowaj nas Panie od takiego ojczulka! Ale, ale! Coś mi tu łżesz w żywe oczy, Moskalu. Mówisz, że car jest święty, a ty sam przeklinałeś Borysa Godunowa na spytkach w Samborze. Nie popełniłeś śmiertelnego grzechu?! Jakże to tak?

— Godunow, carski rab, Tatarzyn, zięć Maluty Skuratowa, nie jest moim carem.

To było coś nowego. Dydyński zaciekawiony przeszedł się po izbie, trzymając rękę na szabli.

— Jak się zatem nazywa twój car?

— Boh jeno znajet. Dobrym carem był batiuszka Iwan. A jeszcze lepszym jurodiwy Fiodor, święty mąż, dziedzic krwi Rurykowiczów. A Godunow… Godunow to taki sam samozwaniec, łotr i rostryga jak Dymitr.

— Gdzie zatem znajdziesz swego prawdziwego cara?

— Najwyższy go wskaże. Będzie to widać, bo oblicze gosudara jest jak twarz świętego, a jego imię wymawiane wargami — jak ikona. Nie mnie, niewolnikowi bożemu, wnikać w jego wyroki. Bóg ześle cara dla świętej Rusi, kiedy zlituje się nad nami. I gdy nadejdzie na to czas.

— Dlaczego niby miałby się nad wami litować?

— Albowiem my wszyscy, którzy zostaliśmy ochrzczeni w Chrystusie, przyoblekliśmy się w Chrystusa. My zaś, którzy przyjęliśmy światło wiary ze Wschodu, jesteśmy wybranym plemieniem, królewskim kapłaństwem, narodem i świętym ludem, jak powiedział Pan.

— Narodem wybranym? Jak Żydzi? Przyznam, że oni bywają nieco mniej… kłopotliwi.

— Wasze wieliczestwo powiedział.

— Mniejsza z tym. Chciałbym objaśnić ci, co się w ogóle dzieje, bo pewnie nie wiesz, że rozkazy… zostały zmienione. Dobrze wiadomi ci ludzie przysłali mnie do ciebie z Chrestem, aby ratować twoją moskiewską skórę.

Dydyński poczuł suchość w gardle. Nie wiedział, czy Oboleński uwierzy jego słowom na piękne oczy.

— Ja zawsze byłem wiernym rabem i chołopiszką Dworu. — Moskal oddał kolejny pokłon.

Dworu?! To było coś nowego. Jakiego dworu? Co to za dwór? Carski? Ale przecież Oboleński nie poważał Godunowa. Do diaska, czy tak właśnie nazywało się sprzysiężenie ludzi, którzy chcieli porwać Dymitra?

— Dwór nie chce już porywać Dymitra, skoro carewicz sam wraca do Wielkiego Księstwa Moskiewskiego — rzekł cicho Dydyński. — Mamy pozostać przy nim i czuwać. Dlatego wkradłem się w jego łaski. Nie nam, maluczkim i słabym, wnikać w to, co zostało postanowione. My mamy tylko słuchać i wypełniać rozkazy.

Zerknął na Borysa, ale ów zdawał się jednym wielkim znakiem zapytania. Dydyński miał nadzieję, że ten dębowy pniak był tylko zwykłym pachołkiem Dworu, używanym do niewdzięcznej służby i skąpo opłacanym przez tajemniczych wrogów Dymitra. To, że w Samborze działał tylko z drugim kompanem, a nie z drużyną gotowych na wszystko pocztowych, tylko utwierdzało w wierze szlachcica.

— Pójdziemy trop w trop za Samozwańcem — ciągnął dalej stolnikowic. — Będziemy czaić się przy jego boku jak wilki i czekać na sygnał, który wreszcie nadejdzie. W naszej misji okażesz mi wszelaką pomoc, będziesz moim kałauzem, to jest przewodnikiem po Moskwie. Rozumiesz, chłopie?!

— Słusznie i sprytnie jest wejść w łaski rostrygi. Pojmuję wszystko, ojczulku. Skoro Dymitr wraca tam, gdzie mieliśmy go zawieźć, nie należy odwlekać jego powrotu. Mądrze to i chytrze; sam Najwyższy natchnął Dwór swoim blaskiem, że tak właśnie chce postąpić.

Dydyński miał już na końcu języka pytanie, dokąd mieli zawieźć związanego Dymitra, gdyby udało się porwać go z Rzeczypospolitej, ale wstrzymał się od tego. Taka niewiedza mogłaby go zdemaskować. Pomału, a jeszcze raz: niechaj ten gruby Moskal nabierze ufności do stolnikowica. A wtedy prawda o Dworze wyjdzie na wierzch niby szydło z worka.

— Będziesz mi służył radą i odwagą — mruknął Dydyński. — Ale zanim zaczniemy wykonywać rozkazy Dworu, chodź tu bliżej. Na kolana! — ryknął zupełnie niepotrzebnie, obawiając się, że Moskal może nie posłuchać rozkazu wydanego cichym głosem. — Bij mi pokłony, psie! Tutaj! Zaraz!

Borys drgnął, ale posłusznie ukląkł i uderzył czołem przed Dydyńskim. Jacek wstał, bo władza, którą dał mu nad Oboleńskim Niedźwiedzi Chrest, napełniała go dziwną słodyczą. Zdaje się, że mógł wymagać od Borysa więcej niż od własnego wieczystego poddanego chłopa z Dydni!