Znał takie przypadki z własnych doświadczeń. Nie dalej wszak jak dwa lata temu w Niewistce kmieć Chwistek odmienił się po śmierci w upiora, bo wstał z mar i ruszył przez wieś na pohybel żywym. Dopiero kiedy obcięto mu łeb toporem, umarł po raz drugi i żywy więcej już nie podniósł się z grobu.
Nagle zamarł, bo skonstatował, że człowiek w trumnie jeszcze żyje. Najpierw spostrzegł unoszącą się pierś, potem — że nieznajomy próbował poruszyć nogami. Wreszcie zauważył, że materiał żupana niknął pod niedźwiedzią sierścią. Wtedy zrozumiał, że tamten nie miał niedźwiedziego pyska, ale na głowę włożono mu maskę zrobioną ze skóry ściągniętej z łba zwierzęcia. Kiedy to stało się jasne, Dydyński przyklęknął, szarpnął nieszczęsnego za ramię, posadził, a potem zerwał z głowy futrzaną maskę.
Pod spodem ukazało się śniade, okrągłe oblicze młodziana lat około dwudziestu, no, może dwudziestu pięciu. Człek ów miał usta zatkane drewnianą gruszką, a szczękę owiniętą szmatami. Dydyński wyrwał knebel z ust nieznajomego. Więzień spojrzał na niego półprzytomnym wzrokiem, zacharczał, rozkaszlał się.
Młodzieniec nie wyglądał na ważną personę. Nie był potężniejszy niż stolnikowic, a przecież Jacek nie należał do wielkoludów. Wzrostu był mniej niż średniego, ale barczysty; miał gębę okrągłą i śniadą, rysy zaś wielce pospolite. Nad szerokim czołem sterczały, jak łan równego żyta, krótkie rude włosy. Na obliczu miał dwie pokaźne brodawki — jedną pod nosem, a drugą, mniejszą, u prawego oka. Brody ani wąsów nie nosił.
Na chłopa nie wyglądał; gdyby nie strój, można by go wziąć za sługę albo syna kucharki. A jednak odziany był w dostatni karmazynowy żupan z falendyszu, co pozwalało sądzić, że pewnie sługiwał gdzieś na zamku — może u Fredrów albo u Stadnickich. Choć prawdę powiedziawszy, równie dobrze mógłby być zwykłym, może nieco bogatszym kramarzem z targowiska w Denowie czy Sanoku.
— Kto ty jesteś?
Nieznajomy wycharczał coś, czego szlachcic nie zrozumiał. A potem poruszył związanymi z tyłu rękoma.
— Rozetnijcie — wychrypiał. — Dłoni nie czuję.
Dydyński zawahał się, ale przeciął rzemienie. Młodzieniec jęknął, prostując ręce. Więzy głęboko wżarły się w ciało; po tak długim pobycie w trumnie rozprostowanie ramion musiało być co najmniej tak samo bolesne, jak podciąganie na linie u małodobrego mistrza.
Wstał, kiedy szlachcic uwolnił z więzów jego nogi, a potem jęknął z bólu, zatoczył się, aż Dydyński musiał ująć go pod ramię, czym — zdaje się — zadał nowy ból i torturę nieszczęśnikowi.
— Cóżeś przeskrobał, że żywcem zamknęli cię w trumnie, w niedźwiedziej masce?
— Jestem Dymitr z rodu Ruryka, carewicz moskiewski — wycharczał nieznajomy. — Najjaśniejszy, przesławny i niezwyciężony z Bożej miłości Wielikij Kniaź Dymitr Iwanowicz. Wsieja Rusi samodzierżca… Wołodomierski, moskiewski, nowogrodzki, car kazański, astrachański, hospodar pskowski. Tudzież innych mnogich ziem obładitiel[6].
— Aha — rzekł Dydyński. — To taka z tobą sprawa. Chyba rozumiem, dlaczego cię w więzach trzymali. Choć myślę, że zamiast niedźwiedziej pasowałaby ci bardziej błazeńska maska.
— Nie chcecie, to nie wierzcie! — rzucił gniewnie młodzieniec. — Moim ojcem był Iwan Wasylewicz, car moskiewski, którego jestem jedynym prawdziwym naslednikiem[7]. Wolno ci wątpić, bo widzisz mnie bez czapki Monomacha i bez szat carskich, ale zaprawdę powiadam ci, mości panie, że przyjdą jeszcze czasy, iż będziesz bić mi pokłony.
— Nie do wiary — rzekł pan Jacek — kogo dzisiaj można spotkać na pagórach sanockich. Bo jeśli ty jesteś carewicz, tedy mnie znają pod imieniem chana tatarskiego Ghazi Gereja, potomka gromowładnego Czyngisa, samowładcy jerozolimskiego, kołodzieja babilońskiego, świniarza Małego i Wielkiego Egiptu, a na dokładkę — chana wszystkich ord, od Krakowa do Kitaju.
— Wielce dziękuję waszej chańskiej mości za wybawienie z niewoli — odburknął młodzian. — A kiedy zasiądę w Granitowej Pałacie, bądź pewny, że nie omieszkam się odwdzięczyć.
Gdyby śmiech Dydyńskiego mógł zabijać, rudy pachołek byłby już na łonie Abrahama.
— Niechaj Wasza Carska Mość zaspokoi moją ciekawość — zawołał szlachcic — i wyjaśni, jakim to dziwnym sposobem podróżował nie w carskich saniach, a na chłopskim wozie, mając na głowie niedźwiedzi łeb zamiast czapki Monomacha? I cóż w ogóle taka persona robi w Ziemi Przemyskiej, która wszak równie odległa jest od granic Moskwy, jak Sanok od końca świata?
— Zostałem porwany. Zapewne przez sługi mego wroga, nieprawego cara Borysa Godunowa. Gdzie my w ogóle jesteśmy? Co to za wioska?
— Kosztowa. Pół mili od Dubiecka.
— Napadli nas za miasteczkiem zwącym się… Dynów?
— Denów. To niedaleko.
— Moi ludzie! Wojciech Jaksmanicki, dwóch pachołków… Widziałeś ich?
— Znalazłem ciała. — Dydyński skonstatował, że przynajmniej ta część opowieści nieznajomego była prawdziwa. — Wojcieszek był moim kompanem ze szkolnych lat. Pomściłem go krwawo. Śmierć za śmierć.
Dymitr przeżegnał się szeroko, po prawosławnemu, to znaczy z prawa w lewo, a nie na odwrót.
— Chodźmy do mojej czeladzi — zakomenderował Dydyński. — Pewnie sprawili się z waścinymi porywaczami i czekają na nas.
Dosiadł Hetmanki, nie oferując jednak miejsca w kulbace Dymitrowi. Rzekomy carewicz, a prędzej czyjś służka — jak podejrzewał stolnikowic — łypnął na niego niechętnie, widać, że złość gotowała się w jego rudawym łbie, nic jednak nie powiedział.
Dydyński jechał i pogwizdywał.
— Łgarz z ciebie jak jezuita Skarga na królewskim kazaniu — rzekł wesoło. — Przyznaj się, jesteś pacholik albo sługa rękodajny, co? Od Stadnickich? Od Ligęzów?
— Może najpierw wy, panie szlachcic, powiecie, kim jesteście?
— Jacek Dydyński, herbu Gozdawa, do usług. Stolnikowic sanocki, towarzysz roty husarskiej mości imć Szczęsnego Niewiarowskiego.