Выбрать главу

— Zanim wstaniesz, Moskalu — mruknął cicho — chcę wiedzieć, z kim mam do czynienia. Mów, skąd jesteś i coś robił do tej pory, bo chcę czytać w twej przeszłości niby w otwartej księdze. Opowiedz wszystko, co tylko nosisz pod swoim parchatym czerepem! To rozkaz!

Borys poderwał głowę jak rozwścieczony byk. Spojrzał na Dydyńskiego, a oblicze miał tak złe i zacięte, że szlachcic odruchowo złapał za szablę. Zapadła cisza.

Dalejże! — pomyślał Dydyński. Porwij się na mnie, psi synu! Czekam.

Oboleński nie podniósł się z kolan. Gniew minął, pokornie opuścił głowę, niczym zbity pies.

— Nie znam mego wywodu ani dziedzictwa — rzekł ponuro. — Jako dziecko żyłem u przybranej rodziny. W Staricy, nad Wołgą, gdzie biały kamień dobywają na powierzchnię, gdzie stoi Uspieński monaster z Uspieńskim soborem i inne boże chramy. Tam byłem na łaskawym chlebie u Osypa i innych Oboleńskich, poddiaczych u wojewody. Mieli dwór przy cerkwi Wwiedzieńskiej, z dwojgiem sieni, na podklecie.

— Często cię bili?! — zapytał zaskoczony Dydyński, bo coś mu się przypomniało.

— Nie mieli dzieci, więc żywili dobrze, miłowali, posłali do szkoły cerkiewnej… Wielce płakali, kiedy mnie od nich zabrano.

Borys umilkł, gapił się na ścianę nieprzeniknionym wzrokiem.

— Kto cię zabrał? I za co?

— Nie wiecie kto, ojczulku Jacku Aleksandrowiczu? Anton Uspieński… Nie znacie go? Dziw bierze…

Jasna krew piczę murwy zalała! — zaklął Dydyński. Wpadłem jak śliwa w kompot!

— Nie znam — odparł głośno, chcąc ukryć fakt, że właśnie czuje się jak robak na szpilce. — Nie zapominaj, że jestem Lachem. Nie bywałem w Moskwie, a Dworowi służę od niedawna…

— I wam Anton Uspieński nieznakomyj? Taki stary, z sinymi worami pod oczyma… Dziwne!

— Nie twoja rzecz, błaźnie!

— Toż to ojczulek mój umiłowany, Anton Makarewicz, pomagaj Boże jego grzesznej duszy!

— Cóż dobrego dla ciebie uczynił?

— Ubił Osypa Oboleńskiego… Moich przybranych rodziców.

— Zabił? — Stolnikowic drgnął. — Za co?

— Nie chcieli mnie oddać. Ja to jak przez mgłę pamiętam. Matka płakała, batiuszka do szabli chwycił. Bili się we dworze. A ja stałem. Mały, sam, na śniegu. I widziałem krwawe ciała. Wszystko spłynęło posoką.

— I to według ciebie dobrze? Kochasz Uspieńskiego za to, że zabił twych przybranych rodziców, którzy byli ci życzliwi?

— Wypłakałem oczy, kiedym był zwykłym otrokiem. Nie chciałem jeść ani spać. Ani pić. Wtedy wmuszał we mnie suchary, poił winem. I nie żałował rózgi ani nahaja.

— Zaiste zacny człek. Sam chciałbym mieć takiego nauczyciela.

— Mogłem się tylko modlić — mruknął Moskal. — Było, minęło. Ojczulek Anton Makarewicz zabrał mnie do monasteru, nauczył szablą robić i strzelać z rusznicy, jeździć konno jak bojar.

— Nie znasz zatem swoich prawdziwych rodziców?

— Miejsce mego urodzenia to z woli bożej tajemnica — rzekł Moskal żałośnie. — Nie jestem bękartem, rzecz pewna, inaczej nie usynowiłby mnie Oboleński. Tak sobie tłumaczę, że mój ród mogli wygubić Tatarzy. To zwyczajne u nas, na Rusi. Kiedyś zamiarowałem dowiedzieć się, kim jestem, ale Bóg widać nie chce, by zostało to ujawnione.

Każdy ma swoją tajemnicę i złamane serce, pomyślał Dydyński. Tyś stracił rodziców, a ja ukochaną, zamkniętą w klasztorze wbrew woli.

Borys przeżegnał się wolno.

— Nie mam nikogo poza Antonem Makarewiczem. Wejrzyjcie, ojczulku, w swoją duszę i sami osądźcie, cóż mi pozostaje, jak go umiłować? Choć zabił Oboleńskich, był dla mnie surowy… ale sprawiedliwy! Poza tym Uspieński pokazał mi Dwór. Dzięki niemu Starzec całował mnie w czoło i zabrał moją duszę.

Zabrał moją duszę… Tak właśnie powiedział! Dydyński poczuł się jakoś nieswojo, ale zachował kamienne oblicze, jak kostera, który dostawszy do ręki kilka blotek, udaje, iż trzyma w garści same tłuste tuzy.

— Wiem, wiem. Znam Starca.

— Znacie Starca?! — jęknął Moskal. — O Jacku Aleksandrowiczu, znacie świętego człowieka?! Ja głupi dla Chrystusa, ubogi duchem, nie poznałem się na was. Dotyk Starca jest jak natchnienie Pana. Jam widział go tylko raz, ale pamiętać będę do końca życia. On z łaski swojej wysłał mnie na Litwę.

— Znaczy do Wielkiego Księstwa Litewskiego? — wypalił jak z bandoletu Dydyński, chcąc za wszelką cenę zejść ze śliskiego tematu.

— Na Litwę… Znaczy tu, do was. Aby Dymitra przywieźć w skrzyni.

— Tu Korona, a nie Litwa.

— Ja znaju… Lud prawosławny swoje strony zowie Rusią najprzedniejszą, a to, co na zapadzie, to Litwa, pod którym mianem rozumiemy Rzeczpospolitą. A wszystkie inne narody to Niemczyzna, bowiem tam ludzie w pludrach chodzą.

— Jakże to? Francja, Szwecja, Rzesza Niemiecka? Do jednego worka wszystko wrzucacie?

— Bo to jedni zaprzańce. Zwą ich u nas często: niemczyzna francuska, niemczyzna duńska, szwedzka, brabancka. A o innych narodach rzadko kto u nas słyszał. Bo i po co? Wszak na świętej Rusi żyjemy, za co Panu Bogu cześć co dzień oddajemy, iż nam dał możność narodzenia się między ludem prawosławnym.

— Ach, cóż to za łaska urodzić się Moskalem — mruknął Dydyński, śmiejąc się w duszy z niedostatków wiedzy Borysa. Jakże ubogi jestem duchem, że nie nazywam się Fiodor, Aleksy albo Mykoła i nie śmierdzę dziegciem na milę! — dodał w myślach. Cóż, nie spodziewał się chyba, że w cerkiewnej lub klasztornej szkole uczono Oboleńskiego kartografii z atlasu Mercatora albo z Civitates Orbis Terrarium Brauna i Hogenberga, który ukazał się w Kolonii jakieś trzydzieści lat temu. Swoją drogą, chyba nawet była tam mapa Moskwy ukazująca gródek pełen pokrzywionych drewnianych kleci gdzieś na krańcach znanego świata, po którego ulicach przechadzały się tury, żubry i białe niedźwiedzie. — To wszystko, co chciałem wiedzieć. A teraz milcz, trzymaj gębę zamkniętą nie na jedną, ale na trzy kłódki. I czekaj, aż wezwę cię do siebie.

Borys skłonił się, a Dydyński wstał i ruszył do wyjścia.

Omal nie rozbił sobie głowy, przechodząc przez niskie drzwi. Wszystko dlatego, że historia opowiedziana przez Borysa dziwnym trafem przypominała dawne dzieje… Dymitra Iwanowicza, które ten przedstawił Dydyńskiemu w opowieści, jaką roztoczył przed nim w Samborze.