Dworycki drgnął, słysząc te słowa.
— Wiwat Dymitr Iwanowicz, wielki carz moskiewski! — zakrzyknął. — Wiwat rycerska sława i nasza wyprawa!
— Na sławu! Na szczastie! — zakrzyknęli Kozacy.
Dymitr wychylił jednym haustem zawartość pucharu, a potem — polskim obyczajem — roztrzaskał naczynie o własną głowę.
Carewicz pochylił się do Dworyckiego.
— Jakie jest pierwsze miasto w pobliżu Desny, najbliższe granicy?
— Morawsk, Wasza Carska Mość.
— A zatem ruszamy do Morawska. Od niego wszystko się zacznie.
Die 28 octobris nowego stylu, 18 starego stylu
Żukino, granica polsko-moskiewska, południe
Wszystko było już postanowione i obmyślone, rozkazy wydane, a pułki i chorągwie rozciągnięte w marszu na północ, ku granicy. Teraz nie sposób się było cofnąć, nie utraciwszy czci i szlacheckiej fantazji, która dla pana Dydyńskiego była droższa więcej niż cnota własnej matki.
Dymitr prowadził szczupłą wyprawę przeciwko carskim armiom czającym się w lodowatym mroku północy, porozkładanym na leżach w Wielkim Księstwie Moskiewskim, koło Orła, Kurska, Krom i Moskwy. Na co liczył? Zapewne na husarię i cud, choć cudem był już sam fakt, że w Ugliczu i po ucieczce do Polski carewicz kilka razy uchodził z rąk siepaczy Godunowa. Dlatego carscy popi pospołu z jezuitami i bernardynami wypatrywali nowych znaków świadczących o pomyślności wyprawy. Niestety, kometa widziana na Ukrainie już znikła, niebo było szare jak ołów, mgły — ciężkie niczym popiół rozsypany w powietrzu — zapowiadały schyłek jesieni.
Był dwudziesty siódmy października, kiedy dotarli do Żukina. Skoro świt ruszyli dalej — najpierw Dońcy, potem konne czaty Zaporożców, które mknęły po polach i lasach jak ptaki. Za nimi szły chorągwie husarskie i kozackie, dalej reszta wojska. I nagle, zupełnie niespodziewanie, wyrósł przed nimi pagórek za lasem, a na wzniesieniu sterczał samotny kamienny krzyż z wyrytym godłem Rzeczypospolitej — Orłem i Pogonią. Graniczny znak wyznaczający niewidoczną linię między tą dziedziną, którą na kartach map zwano Europą, a wielkim białym obszarem określanym jako Terra Incognita, Hyperborea, a tylko na niektórych mapach: Terra Moscovia lub Moscovia.
Dymitr przejechał obok bez słowa, bez gestu, ale idące za nim, rozciągnięte w długim pochodzie roty zatrzymywały się na chwilę. Szeregi carskiej chorągwi także zafalowały. Ktoś modlił się cicho i żegnał, u innego zalśniły na policzkach łzy ocierane ukradkiem.
Dydyński widział, jak Przybyłowski zeskoczył z konia, by ucałować po raz ostatni rodzinną ziemię. Jak pan Rudomina podniósł jej garstkę i schował do kalety. Inni towarzysze cisnęli się konno i pieszo do pomnika, który stał samotnie smagany wichrami, mrozem i deszczami, zapewne od czasów ostatnich komisji delineujących, to jest wyznaczających granicę państwa carów i Polski. Husarze i pocztowi żegnali się, błogosławili krzyżami, a miny mieli całkiem nieszczególne.
— To już Moskwa — wyszeptał Świrski.
— Tam, przed nami?
Dydyński poczuł, że drżą mu dłonie. Postawił swój los na jedną kartę, tak samo jak tysiące podobnych mu straceńców. Zeskoczył z kulbaki, zbliżył się do pozostałych, trzymając Hetmankę za uzdę. To było zadziwiające; aż do tej pory nie czuł Boga w sercu, niechętnie klękał przed nim w kościele, lecz tutaj, na krańcu świata, gdy widział, jak towarzysze biją się w piersi, skrapiają łzami ostatnie piędzi ojczystej ziemi albo zabierają jej okruch na pamiątkę, niczym skazańcy pędzeni knutem do Moskwy, poczuł, jak nogi uginają się pod nim. Ukląkł, złożył ręce do modlitwy, przeżegnał się… Cóż mógł uczynić więcej?
Zabrzmiała trąbka.
— Wracać do szeregów, mości panowie bracia! — zagrzmiał Gogoliński. — Cóż to, strach was obleciał?! Ruszać się, do diabła!
Dydyński wstał godnie jak szlachcic polski, wspierając dłoń na szabli. Tuż obok zamajaczył pociemniały od odrostów łeb Borysa, który zgiął się wpół na widok krzyża.
— Nie niepokójcie się, ojczulku! — wyszeptał. — Nie taka straszna święta Ruś, bo ja tu o was będę miał staranie…
Oboleński upadł na kolana i zaczął bić pokłony, wznosząc przy tym oczy ku niebu, jak gdyby nagle zobaczył tam wszystkich moskiewskich proroków i świętych.
— Dostojno jest jako woistinu błażiti Tia Bohorodicu, Prisnobłażennuju i Prenieporocznuju i Matieri Boha naszeho — zaintonował. — Czestniejszuju chieruwim i sławniejszuju biez srawnienija sierafim, biez istlenija Boha Słowa rożdszuju, suszczuju Bohorodicu Tia wieliczajem…[63]
Borys miał rację. Tu, na granicy, zaczynała się najzdradliwsza część moskiewskiej peregrynacji, w której Jacek zdany będzie na spryt i wierność dawnego sługi Dworu. Oboleński szczerze mówił o opiece czy też szykował okrutną zemstę? Co zrobi na ogromnych, pokrytych lodem przestrzeniach? Pozostanie wierny czy zdradzi szlachcica? A może nagle odkryje prawdę o fałszywym przemienieniu Dydyńskiego w sługę Dworu i zadławi go jak tłustą gęś, nim Lach zdoła dobyć szabli? Tak czy owak, stolnikowic pomyślał od razu, że nie zawadziłoby dać mu już tutaj, na granicy, lekcji pokory.