Jednym ruchem dobył szabli, przyłożył nagie ostrze do szyi Moskala. Borys zamarł z wytrzeszczonymi oczyma, skulony na kolanach przed Dydyńskim, jak smolny pniak przed wyniosłą brzozą.
— Jeśli spróbujesz mnie zdradzić — wysyczał szlachcic do ucha Oboleńskiego — tedy klnę się na wszystkich ruskich diabłów i proroków, że rozwalę ci łeb na dwie połowy tak szybko, że jedna poleci na Krym, a druga do Smoleńska! Rozumiesz, moskiewski psie? Jeśli tak, tedy zapamiętaj sobie moje słowa!
— Słuszajus', ojczulku. Gdzieżbym zdradził — zajęczał Borys. — Ja wierny jak sobaka…
— Schyl głowę! Nadstaw karku!
Oboleński posłusznie się skulił. A wtedy szlachcic wstąpił na pochyły grzbiet i wsiadł po słudze na koń, jak tatarski chan po karku wielkiego kniazia Moskwy w czasach, gdy księstwo płaciło daninę Tatarom.
Dydyński poszedł skokiem, dogonił chorągiew, zanim Gogoliński dostrzegł jego nieobecność w szeregach.
Jakiś koń podjechał do wymęczonego, utytłanego w błocie Borysa. Pocztowy husarz wyciągnął rękę.
— Wstań, przyjacielu.
Oboleński podniósł się z wolna, unosząc głowę. Nie patrzył na Damiana Nieborskiego, który podjechał doń na podjezdku.
— Raz jeszcze przyjmij podziękowania, mospanie. Gdyby nie twoja wola i ręka, pohasałbym z rybami na dnie Dniepru.
— Nie trzeba. Nie lzia.
— Przyjmij też przeprosiny… Za mego pana.
— Wola boża i gosudarska jednego nad szeregi wynosi, innemu hardy kark schyla — rzekł twardo Borys. — Lecz myli się ten, kto sądzi, że ma jakiś wpływ na los. Tylko Najwyższy włada naszym życiem jako car, on zaś nagradza tylko tych, co umieją czekać i patrzeć. Czekać na upadek hardych i wypatrywać sposobności, by wzbić się do anielskiego blasku. A wtedy… Biada tym, co z wyżyn pychy upadają w otchłań. Śmierć jest taka, jakie było życie człowieka.
Borys uniósł do góry zaciśnięte w pięści dłonie, w których ściskał grube grudy moskiewskiej ziemi. Ściskał tak mocno, że aż bielały mu knykcie.
Die 28 octobris n. st., 18 st. st.
Trakt do Morawska, kilka chwil później
— Okrutnie poniewierasz Borysa — mruknął Świrski. — Dziwne, bo nigdy nie widziałem, abyś znajdował rozkosz w batożeniu chłopów i czeladzi. Jak głęboko zalazł waści za skórę, że przy każdej okazji wyzywasz go od psów?
— A co ci do tego, panie Herakliuszu?!
— To, że w bój idziemy. I wypadałoby darować sobie grzechy. Nie chciałbym mieć przed sobą Moskali, a za plecami sługi, co gotów mnie połechtać kindżałem, jeśli Fortuna nie dopisze. Zwłaszcza takiego pachołka, co wyrwał życie towarzysza broni ze śmiertelnej pułapki i nie doczekał się za to ciepłego słowa.
— Borys to Moskal, a nie nasz brat. Bez czci, bez fantazji, bez honoru. Starczyłoby słowo zwierzchności, a żywcem by ciebie ze skóry obłupił. Musi znać, że jego miejsce w psiarni, nie za stołem. Czuć, że uwiera go obroża i kaganiec.
— Panowie towarzysze gadają o tym, żeś niewdzięczny — rzekł cicho pocztowy. — Konfundujesz Moskala, co ci pocztowego z Dniepru wyciągnął.
Dydyński nic nie odrzekł.
— Ale może powinienem rzec prawdę. I wtedy rzec, że wasza mość poniża Oboleńskiego, aby ukryć… strach.
— Będę Borysa trzymał krótko, jak psa! Głupiś, Świrski.
— Za to wasza miłość zapewne pozamieniał się na rozumy z samym Cezarem. Słyszałem o jednym Włochu albo Szocie, co się zwał Julius, wołali go Cezar, a trzymał w arendzie miasteczko Wodzisław pana Hieronima Lanckorońskiego. Frant był i przechera wielki, póki mu chłop nie wlazł na gruszę w sadzie dworskim. Ujrzawszy go, Julius zaczął mu grozić, że na śmierć jak psa zatłucze, poniżał go, krzyczał, obrażał, całkiem jak wasza mość Borysa. A wtedy winowajca, bojąc się kaźni, zlazł i tak odwinął w łeb Cezarowi kijem, że zaraz na miejscu go zabił. Zła korona, gdzie chłopi cesarzy kijem biją… Rozważ to sobie, waszmość…
— Zamilcz już!
Pocztowy urwał. Dawno nie widział swego pana tak rozwścieczonego.
A Jacek spojrzał przed siebie i wówczas spostrzegł w powietrzu drobne białe płatki, jak gdyby ktoś w niebiosach rozpruł wielką pierzynę.
— Śnieg.
— Będzie go więcej.
Szli dalej wzdłuż Desny, stepami bez kresu i końca. Jechali przez dąbrowy, klonowe i lipowe bory, gdzie na drzewach dogorywały ostatki złotych liści. Mijali bagna i trzęsawiska, czasem pokryte pierwszym, zdradliwym lodem, innym razem znów błyszczące od wody i parujące. Śnieg padał coraz większy i gęstszy, pokrywał okolice białym całunem, wciskał się pod opończe i delie, zasypywał czapraki i czołdary.
Byli już całe mile od granicy i nigdzie nie napotkali nawet żywego ducha, gdy nagle gdzieś z północy doszedł do nich niski, brzękliwy głos przebijający się przez zawieję śnieżną jak poprzez puchową pierzynę. To były dzwony Morawska. Trudno dociec, czy biły na trwogę, czy na powitanie carewicza.
I nagle dziw nad dziwy! Przed czołem pochodu przez śnieg i wiatr przedzierała się kozacka czata, otaczając grupę Moskali w futrzanych czapach wysokich jak kominy gorzelni, opatulonych w szuby i pikowane kaftany aż po same szyje. Na widok Dymitra nieznajomi posypali się z koni jak dojrzałe gruchy. I oczywiście uczynili to tylko po to, aby zaraz, moskiewskim obyczajem, zaryć się brodatymi gębami w błocie i śniegu przed kopytami konia carewicza.
— Gosudarze, cariu! Wasze Prześwietne Wieliczestwo! Prawy nasledniku na kremlowskiej stolicy! Z Bożej Miłości kniaziu, Wielki Księciu Wsieja Rusi i mnogich państw obładitielu! Ratuj nas, słonce prawosławne, samowładco nasz umiłowany, od gniewu Godunowych! — zawołał najgrubszy z nieznajomych, przyodziany w szubę, to jest długi i gruby moskiewski kaftan, z którego rękawów i kołnierza wystawała sobola sierść. Wojewoda Mniszech ocenił ją od razu na dobre pięćdziesiąt złotych, o ile sobole nie były przypadkiem królikiem albo tchórzem.
— Wstańcie z kolan i mówcie, co się dzieje! — odparł Dymitr. — Czasu szkoda.
— Wszyscy jesteśmy posadzcy ludzie z Morawska — załkał opasły jak skop Moskal. — Przyszliśmy tobie carewiczowi do nóg upaść i prosić, byś raczył wojsko do miasta wprowadzić. My wszyscy chrześcijanie bramy chcemy otworzyć. Cóż, kiedy wojewodowie nasi, bliaduny, wrota zawarli, wieże strzelcami obsadzili. Ale kiedy Wasza Carska Mość ukaże nam się z oddali, zaraz podniosą się serca i niechybnie bunt w mieście wybuchnie! Tak my błagamy, raby i chołopiszki wasze, aby wy szli nam na pomoc!