Dymitr rozejrzał się piorunującym spojrzeniem po swoich doradcach, zwłaszcza tych, którzy razem z Dworyckim odradzali mu marsz na Siewierszczynę.
— Mości panowie! Natychmiast ruszamy pod Morawsk!
Die 29 octobris n. st., 19 st. st.
Morawsk, południe
Miasto nie było duże. Ot, gródek, jaki potężna armia rozgniotłaby w marszu niczym mrowisko, które miało nieszczęście znaleźć się na drodze giganta. A jednak dla tak nielicznego wojska, jakie stało przy Dymitrze, mógł stać się cierniem w oku. Morawsk oblany był wodami Desny, otoczony trzęsawiskami i moczarami, które nie zdołały jeszcze zamarznąć. Majaczył przed nimi wśród padającego śniegu niczym gród z ruskiej baśni: szarawe wały, których jeszcze śnieg nie pobielił, na ich szczycie parkany pokryte poprzecznymi pręgami drewnianych bali, ślepiące na przybyszy pustymi źrenicami strzelnic. Wyżej wznosiły się szczyty drewnianych kleci i domów, wyniosłe, kryte gontem kopuły cerkwi zwieńczone złocistymi prawosławnymi krzyżami, nad którymi górowały kopuły i wieże niewielkiego kremla, czyli obronnego zameczku włączonego w skład fortyfikacji.
Dymitr nakazał wysłać posłańca z pismem, skreślonym naprędce przez skrybę i wzywającym mieszczan do buntu. Kozak podjechał z białą flagą pod bramę, ostrożnie, rysią. Nie strzelano do niego. Podpuszczono bliżej. Podał na górę papier nabity na ostrze szabli, a potem wrócił skokiem poprzez błoto i łąki zarośnięte wyschniętymi trawami.
Odpowiedź nadeszła szybko. Nim zdołał pokonać połowę drogi, błysk ognia rozjarzył strażnicę nad główną bramą. Armatnia kula przemknęła z gwizdem nad głową posłańca, uderzyła ziemię, wzbijając fontannę błota; pokazując dobitnie, że Morawsk, choć lichy i ubogi, ma jednak pod drewnianą skorupą serce mężne, waleczne i będzie bronił się przed armią Samozwańca.
— Rozłożyć obóz na błoniach! — Dymitr nie dał poznać po sobie, jak bardzo jest rozgoryczony. — Obrócić armaty na miasto. Gotować się do szturmu.
Chorągwie zrobiły zwrot. Posłano po tabory i działa, które szły na końcu kolumny. Lecz niepotrzebnie, bo oto nagle zimny wiatr rozwiał tuman śniegu, a wszystkim zdało się, że nagle nad wieżycami grodu zabłysło słońce, złote jak wieże Soboru Uspieńskiego na Kremlu.
A potem w cerkwi uderzył dzwon, najpierw cicho, żałośnie, potem głośniej i pewnie. Wszyscy usłyszeli dochodzącą z miasta palbę: grzmot wystrzałów, krzyki, wrzaski i kwik koni. Zamęt trwał krótko. Wnet bramy Morawska rozwarły się na oścież; wypadł z nich kozak, pędzący co koń wyskoczy w stronę wojsk Dymitra, z powiewającym osełedcem i wymachujący czapką zdjętą z wygolonej głowy.
Zeskoczył z konia, padł na kolana, zdyszany, czarny od prochu.
— Batko, carewiczu, prawy kniaziu uglicki! — zakrzyknął. — Miasto wzięte! Strzelcy pobici. Wojewodowie w więzieniu. A my, raby carskie, chcemy chrest na twe imię całować. I błagamy, abyś nas biednych nie odrzucał i do miasta wkroczył. Tu wszystko — wyrwał z zanadrza zwój papieru — w gramocie stoi. Upraszamy uniżenie i za łaskę carską weźmiemy, jeśli Wasza Carska Mość będzie nad nami panował. Przybądź do grodu, umiłowany nasz batiuszko, a powitamy cię chlebem, solą, biciem we dzwony i procesją.
Dymitr wyprostował się w kulbace i ujął pod boki całkiem polskim, a nie moskiewskim obyczajem.
— Gotowość waszą do uznania prawdziwego pana pochwalam. Usługi przyjmuję wdzięcznym sercem. Jednak do miasta wjadę dopiero wówczas, kiedy przekonam się, że to nie zasadzka. Mości panie wojewodo! Trzeba skoczyć do Morawska zanieść mieszczanom odpowiedź i przekonać się, jak stoją tam sprawy.
— Sprawy? Jakie sprawy? — Wojewoda rozejrzał się, jakby to nie o niego chodziło. — Niby dlaczego, to tamto, ja mam jechać?
— Bo Morawsk to pierwszy z grodów, które waszmości we władanie oddaję! Co, nie chcesz sprawdzić, mospanie, czy zasobny i bogaty? Decyduj się, bo mogę go komu innemu odstąpić.
— Dajcie mi kilku ludzi, a zaraz ruszam — rzekł zapędzony w kozi róg wojewoda.
— Weź, waszmość, Przybyłowskiego i Dydyńskiego z pocztami!
Mniszech pokiwał bródką, skoczył pod chorągiew, okrzyknął Jacka i Mikołaja.
— Mości panowie! — zakrzyknął. — Jedźcie ze mną do miasta!
Dydyński nie dał się dwa razy prosić.
Die 29 octobris n. st., 19 st. st.
Morawsk, godzina pierwsza w południe
Słońce błyszczało w niebiosach jak latarnia, dając światło, ale nie grzejąc, kiedy wjechali do miasta przez niską, wkopaną w ziemię i otoczoną ostrokołem bramę. Dydyński zastanawiał się, jakie będzie powitanie w pierwszym moskiewskim grodzie po drugiej stronie granicy. I kiedy przejeżdżał pod bramą, nagle w jego husarski szyszak uderzyło coś miękkiego. Gdy zerknął w górę, napotkał najpierw brudne, pokrwawione pięty związane konopnym powrozem, a potem martwe, wytrzeszczone spojrzenie wisielca. Sześciu brodatych umrzyków w strzeleckich żupanach, odartych już z butów i kaftanów, kołysało się zgodnie na stryczkach niczym pijusy po wyjściu z szynku. Powieszono ich niedawno, bo jeden drgał jeszcze, a po dygoczących łydkach spływał świeży gnój. Dydyński pomacał bok szyszaka i stwierdził ze zgrozą, że uparty stronnik cara Borysa Godunowa nawet po śmierci poczynił uszczerbek w husarskim ekwipunku — złamał strusie pióro barwione na karmazynowo, którego pewnie nie sposób było dostać w Moskwie!
Uliczki tonące w błocie, tylko z wierzchu przysypane śniegiem, były równie pogmatwane co szlacheckie procesy sądowe, w dodatku zastawione ławami, kramami i beczkami, przy których kuliły się tłumy ludzi. Przepychali się z trudem pod bramy niewielkiego kremla, gdzie mieścił się główny plac, którego wszakże nijak nie można było porównać z rynkiem, jaki znali z miast Korony Polskiej, choćby Sanoka czy Sandomierza. Kiedy jechali, w oko stolnikowica wpadały scenki i żywe obrazy, które rozgrywały się pod ścianami i w bocznych uliczkach.
— Hospody pomiłuj! Spasitieeeee! — darła się z płaczem niewiasta, z której rąk dwóch rosłych strzelców z berdyszami wydzierało wystraszonego młodzieńca w utytłanym w błocie sarafańcu, czyli męskim, otwartym z przodu kaftanie.