Dalej trzech posadzkich tłukło kijami i czekanami leżącego w błocie starca; nie widać było po nim żadnych oznak życia. Tuż obok rąbano toporami drzwi i okiennice domu, z którego dochodziły ostre, przeraźliwe krzyki przeplatane plugawymi przekleństwami. A także prośbami o ratunek kierowanymi do moskiewskiego Boga, który dziwnym trafem okazał się wielce niełaskawy dla stronników Godunowa w Morawsku.
Jakiś oberwany, bosy i szczerbaty chłopak pędził jak strzała; omal nie wpakował się pod kopyta konia szlachcica, trzymając pod pachą parę czerwonych juchtowych butów z cholewami — być może zdartych z nieboszczyka.
Z bocznej uliczki wypadli dwaj konni w kolczugach i spiczastych szłomach, jak z czasów Ruryka. Na sznurze wlekli przez błoto i kamienie wyjącego, zakrwawionego brodacza.
— Błahaho Caria! Błahaja Mati! Preczystaja… Błahosłowiennaja Bohorodice Marije, miłost Syna Twojeho i Boha! — wydzierał się półnagi oberwaniec z kawałkiem łańcucha przy szyi.
Na placu powitały ich krzyki i wiwaty, a jeden dzwon niewielkiej strzelistej cerkiewki rozdzwonił się żałośnie. Z uliczek, krzywych zaułków, zza wiat i bud wyłaniał się tłum, ciemnobrązowy jak niedźwiedzia sierść, z rzadka zdobiony malinowymi lub błękitnymi plamami szub, terlików i ferezji. Tłum tak odmienny od pstrokatych ludzi zaludniających miasta i jarmarki Rusi Czerwonej, jak lato różni się od zimy, a jesień od wiosny. Ten tutaj zakutany był w futra i grube chusty, o głowach nakrytych futrzanymi szłykami, kołpakami i kapuzami, spod których wyzierały brodate i w jakiś sposób dobroduszne oblicza mężczyzn, blade twarzyczki niewiast. Dydyński wprawnym okiem dostrzegł, że wszystkie bogatsze Moskiewki, które chadzały w strojnych szubkach i sarafanach, czyli niewieścich kaftanach bez rękawów, bieliły sobie oblicza i różowiły barwiczkami zbyt mocno i zupełnie inaczej niż niewiasty w Polsce. Zatem de facto najpiękniejsze w mieście były wcale nie wielkie bojarynie, ale… ich służki i dziewki służebne, których nie stać było na kosztowne pachnidła. Te bowiem prezentowały rumiane i nadobne oblicza, a nie maski z grubej warstwy bielidła.
Tłum gęstniał, ciągnął do gromady; pod jego nogami szarzał brudny śnieg, zdeptany setkami stóp, rozjeżdżony kołami wozów i płozami sań. Nad zakrytymi przed zimnem głowami wznosiły się poszarpane, strome dachy domów zbitych z okrągłych, nieociosanych bali, okryte białym puchem padającym jeszcze przed kilkoma chwilami. Całość wieńczyło zamglone, szare niebo i ledwie widoczna tarcza słońca.
Dydyński czuł się obco, jakby był na tym placu zupełnie sam, niczym ostatni kołek w płocie wiejskiej karczmy, którego parobkowie nie zdołali wyrwać i złamać na łbie adwersarza w trakcie coniedzielnych burd. On — w polskim, ściśniętym w talii żupanie, w delii z wilczym kołnierzem do połowy ramienia, i oni — obcy tłum czerni i pospólstwa, posadzcy ludzie opatuleni w futra, skóry i grube materie, jak gdyby w tych stronach nigdy nie bywało wiosny. Na szczęście to nie Dydyński musiał do nich przemawiać.
Jerzy Mniszech spojrzał na otaczającą ich Moskwę przerażonym wzrokiem, przemógł się jednak, przeżegnał. Zaczął po katolicku, ale skończył po prawosławnemu — to znaczy dotykając najpierw prawego ramienia, a nie lewego.
— Zacni, uczciwi, pracowici i sławetni mieszczanie Morawska — zaintonował po rusku. — Wierni prawemu następcy tronu carskiego w Moskwie, a w przyszłości moi zacni poddani. Dymitr Iwanowicz, kniaź ulicki, a po ojcu dziedzic kremlowskiej korony, przystaje na supliki przedstawione w pokorze. Jego Carska Mość przychyla się do waszej prośby i wkroczy osobą własną do Morawska, biorąc was pod ochronę i opiekę, a miasto przejmie jako dziedziczną włość swoją przynależną mu od śmierci wielkiego cara, ojczulka Iwana!
Wrzask; jeden wielki okrzyk zwycięstwa podniósł się na placu. Dzwon w cerkwi bił Sławsia dla carewicza z takim grzmotem, że wrony zerwały się z dachów kleci i domostw przy placu.
— Dymitr Iwanowicz — krzyczał wojewoda, a głos jego ginął wśród dźwięku dzwonów, porywał go wiatr, głuszyły pieśni i wiwaty tłumu — uwolni was spod władzy tyrana Godunowa! Prawy carewicz i wielki książę moskiewski niesie wam wolność na ostrzach polskich szabel. Nigdy już nie postanie tutaj stopa nieprawego władcy! Chyba że zdejmie ze swych skroni czapkę Monomacha, a sam ukorzy się, postrzygając w mnichy! Niech żyje wolność! Niech żyją swobody!
Dydyński dałby sobie rękę uciąć, że żaden człowiek, ani tym bardziej niewiasta, z Morawska nie zrozumiał ostatnich słów wojewody. Ale to już był szczegół, a stolnikowic, jako prawy Polak, nad wyraz gardził szczegółami.
Tłum ruszył, zafalował. Jacek zobaczył, jak Moskale padają na kolana, szlochają, żegnają się krzyżami, a popi w długich szatach błogosławią wiernych. Jak posadzcy ludzie biją czołem przed koniem Mniszcha i jego ludzi, tłoczą się wokół cerkwi.
— Idźcie! — krzyczał Mniszech. — Za miasto, prosić Boga o odpuszczenie grzechów. Powitać Dymitra. Może ulituje się nad wami nieszczęsnymi i niby słońce ogrzeje dusze i serca!
Szybko rozwarły się drzwi cerkwi, wypuszczając procesję. Diakon w sticharze i popi w długich szatach szli na przedzie, dźwigając krzyże i ikony, żegnając się oraz błogosławiąc lud, który padał na kolana, a czasem wył i szlochał na widok obrazów świętych. Za nimi cisnęli się bojarzy i kupcy, chcąc witać chlebem i solą Dymitra — oswobodziciela. A potem postępowali brodaci strzelcy w żupanach i kaftanach. Nie żałując kułaków i kopnięć, popychali przed sobą związanych, zakrwawionych, obdartych do koszul carskich wojewodów tudzież ich służalców, na których wyładowywał się teraz gniew tłumu. Wrzaskliwa dzieciarnia goniła ich z krzykiem i wymysłami, podczas gdy starsi i stateczniejsi mieszkańcy grodu chwytali kamienie oraz bryły zmarzniętego błota, zgarniali śnieg z dachów i ugniótłszy w kule, ciskali w znienawidzonych oprawców Borysa Godunowa.
— Dobrze im powiedziałem, co? Waszmościowie?! — zagrzmiał wojewoda, wypinając dumnie chudą pierś. — Zobaczycie, że tak będzie aż do samej Moskwy! Dosyć tu mają rządów cara Borysa.
— Oby to trwało — mruknął z powątpiewaniem Przybyłowski. — Umysły pospólstwa są płoche, a pamięć płytka. Póki idziemy naprzód, będą z nami, a jeśli Dymitrowi powinie się noga, będą w nas kamieniami rzucać i wieszać na suchej gałęzi.