Izmajłow nic nie odrzekł. Zamiast tego uśmiechnął się, błysnął oczyma i rzekł już zupełnie spokojnie, bez gniewu:
— Wygrałeś, Jacku Aleksandrowiczu. Nie, nie mam Chrestu. Nie mogę zażądać pokłonów ani od ciebie, ani od Borysa. Lecz mogę uczynić jedno: zatrzymać cię tu siłą. I sprowadzić jedną jedyną osobę, która zadecyduje, kim jesteś — protopopa Witalija Trofimowicza z Rylska. Tak, Jacku Aleksandrowiczu, nie pytam nawet, czy go znasz, bo niechybnie to potwierdzisz. A mnie ciekawi, czy on pozna ciebie. Bo jeśli nie, tedyś jest zdrajcą, który wśliznął się w nasze szeregi.
— Stariec chciał, abyśmy towarzyszyli Dymitrowi — rzekł Dydyński. — Nie możesz sprzeciwić się jego woli.
— Mogę i uczynię to! Złóż broń i czekaj tu ze mną na Witalija. Jeśli mówisz prawdę, uderzę ci czołem. Lecz jeśli zełgałeś, potercza Starca pożrą twoją duszę!
— Nie wierzę ci.
— To źle. Czyżbyś zapomniał, że zgodnie z orderem bractwa nie mogę nic ci uczynić? Wszystko, czego chcę, to abyś przyjął u mnie gościnę do czasu przybycia Witalija. Tylko on może wiedzieć coś o twojej sprawie. Niechaj Borys potwierdzi, że mogę i mam prawo żądać takiego poświęcenia od ciebie dla dobra naszej sprawy, prawda, Borysie?
Oboleński pokiwał głową i opuścił broń. Dydyński został sam. Zupełnie sam w izbie pełnej Moskali.
Gdyby był trzeźwy, pewnie wywiesiłby białą flagę, ale moskiewska gorzałka i zacne wino wciąż zmieniały jego krew w likwor, w którym rodzi się niczym w ogniu szlachecka fantazja.
Opuścił broń, wsunął pistolet pod lewą pachę, złapał za lufę i podał — rękojeścią w stronę Izmajłowa. Postąpił krok do przodu… jeszcze jeden.
Bojar wyciągnął dłoń, ujął kościaną rękojeść, kładąc palec na spuście. A wtedy szlachcic puścił lufę, chwycił za rękaw szuby Moskala, przyciągnął sługę Dworu do siebie, czyniąc krok w bok, aby zejść z linii strzału.
Bóg świadkiem, że Dydyński nie chciał uczynić mu krzywdy, a tylko chwycić, zasłonić się jego ciałem od luf czeladzi. Nie zdołał spełnić nawet pierwszego z zamierzeń. Nagle bowiem huknął strzał, tuż obok, szlachcic poczuł, jak gorąca błyskawica przemknęła pod jego lewym ramieniem. W nozdrza uderzył kwaśny, siarczany i tłusty prochowy dym!
Gromowy pogłos rozbrzmiał, jak gdyby na głowy spadła im powała. A potem… Jak zwykle bywa w pijackich zwadach i bijatykach, nie bardzo było wiadomo, co tak naprawdę się stało… Dydyński poczuł, że ciało Izmajłowa osunęło się na niego całym ciężarem, zwaliło z nóg, przygniotło, dziwnie bezwładne i mokre. Błysk — jakby kilku uderzających po sobie piorunów — był tak mocny, że szlachcic miał wrażenie, iż bojarski dwór wylatuje w powietrze…
Nic już nie słyszał, dźwięki strzałów zlały się w jeden przeciągły szum, oczy zaszły bielmem. Nie! To była zasłona kurzawy wystrzałów, tak gęsta i kwaśna, że mogłaby wypalić dziury w jego delii i żupanie. Rozumiał i nie rozumiał nic… gdzieś kołatała w nim myśl, że służba dała ognia z rusznic.
Wypuścił z rąk ciało bojarzyna, wstał z kolan, oślepły od oparów, nie widząc nic na wyciągnięcie ręki. Dźwięki, krzyki, wrzaski, tupot stóp zbiły się w jeden szum.
Opary ustępowały. Odgłos wystrzałów i impet prochowych gazów w ciasnej, zatłoczonej izbie był tak morderczy, że fala gorąca i huku wywaliła okna przesłonięte okiennicami; siarczany dym uciekał tamtędy jak przez dymnik, rozrzedzał się, znikał, odsłaniając krajobraz niczym po tatarskim najeździe. Okrwawione ciała dygocące między powywracanymi stołami, pachołków wciąż trzymających dymiące rusznice, trupy leżące między ławami, a czasem na stołach, pozalewane sosami, uchą, winem i gorzałką, które utworzyły na drewnianej podłodze rozległe plamy.
Dydyński nic nie słyszał, a tylko patrzył. Jak między czeladzią uwija się zakrwawiony Borys z czekanem i szablą. Wbija ostrze w plecy uciekającego Moskala, potem wolno, jakby czas nie płynął, ale ciekł, skacze nad ławą, zagania szablą w kąt dwóch służalców.
Jak z ławy zrywa się Świrski, którego Jacek miał za pijanego na umór. Podbija rękę z pistoletem mierzącą w jego stronę, w chwili gdy z zamka błyskają iskry, a z lufy ogień, dym i podmuch rozrywający na strzępy przestrzeń izby.
Jak Borek i Mykoła pracują dzielnie szablami, rąbiąc Moskwę, ścigając uciekających bez pardonu.
Patrzył, jak Borys dopada do chwiejącego się na nogach Golicyna… Jak bojar wali się na kolana, wyciąga błagalnie ręce przecięte chwilę później błyskiem szabli.
Świrski jest tuż obok. Coś krzyczy. Potrząsa Dydyńskim za ramiona, jak gdyby chciał wytrząść z niego duszę. Otwiera usta bezgłośnie. A szum wypełniający głowę szlachcica rozbrzmiewa głośniej, rozpada się na krzyki, wrzaski, zawodzenia, brzęk stali i łoskot podkutych butów. Świat rusza nagle z kopyta, pędzi przed siebie, a stolnikowic wie już, że chyba nigdy nie dogoni poprzednich chwil…
— Cały jesteś, waszmość?! — ryczał pocztowy. — Bierz broń i na nich, w imię Boże! Bij! Morduj!
Nie musiał tego powtarzać. Dydyński poszedł za nim jak wierzchowiec za przewodnikiem stada. Wpadli na pachołków Izmajłowa, wzięli ich na szable. Świrski ciął jednego w rękę, poprawił w bok, w łeb, popchnął kopniakiem na stół i dobił płaskim, prostym sztychem w brzuch. Dydyński zastawił się poziomo, odbił cios, posłał prostą, ale mało przyjacielską odpowiedź, chlasnął z góry, zmieniając kierunek w zwodzie, rąbnął z prawej!
Pachołek zbyt późno zniżył szablę do zastawy, szlachcic chlasnął go przez pierś, poprawił z drugiej strony i jeszcze raz… i jeszcze.
Borys rozwalił łeb kolejnemu słudze. I stał się koniec. Nie było już z kim walczyć. Izba zalana krwią, zasnuta oparami prochu, pokryta dywanem z ciał Moskali wyglądała złowieszczo.
Świrski złapał Jacka za ramię, bo stolnikowic, nie wiedząc sam o tym, zachwiał się na nogach.