— Wasza Carska Mość!
Dymitr runął na stojak ze złoconą husarską zbroją, przewrócił go ramieniem. Kirys, naramienniki i norymberski szyszak spadły z brzękiem na perskie kobierce. Carewicz szalał, dygotał, przewalał się na stosie lśniących blach, walił głową w pierś. Tłukł wykrzywionymi palcami w atłasowe bryty, kilimy i draperie we wściekłym napadzie nieokiełznanej furii.
— Carewiczu! Straaaaż! Bywaaaaj!
Dydyński skoczył na pomoc Dymitrowi, padł na kolana, chwycił za karmazynowy żupan na piersiach, poderwał w górę, potrząsnął.
Oczy Samozwańca były białe, źrenice uciekły w głąb czaszki, zęby rozwarły się i zamknęły z trzaskiem, rozcinając wargi. Carewicz miotał się i rzęził; Jacek odruchowo uderzył go otwartą dłonią w twarz, poprawił z drugiej strony, potrząsnął.
— Eeeeeeeeeeee… Uuuuuuuuuu… — zajęczał Dymitr, miotany paroksyzmami drgawek.
Rzucił głową jak opętany, chwycił zębami za przegub lewej ręki szlachcica, zacisnął szczęki z całej siły.
Stolnikowic wrzasnął. Szarpnął lewą ręką, czując, jak zęby Jego Carskiej Wysokości wbijają się w ciało, drą skórę; zawył, widząc daremność wysiłków. Uderzył w carską głowę, odepchnął ją, chcąc wyswobodzić lewe ramię, a potem wbił palce prawej ręki pod brodę, wcisnął je w policzki, próbując rozewrzeć szczęki Dymitra, niczym koniowi, który nie chce wziąć w pysk wędzidła.
— Pomocy! — krzyknął. — Straaaaaż!
Zakotłowało się za plecami szlachcica. Przez uchylone poły wejścia wpadli Buczyńscy. Cztery ramiona poderwały Dymitra z ziemi. Wyrwały rękę stolnikowica z gosudarskiej szczęki, poniosły carskiego syna. Buczyńscy nie dali się zaprosić do tańca świętego Wita. Trzymali Dymitra krzepko, podnieśli go ostrożnie, unikając wyszczerzonych zębów.
— Zważajcie na głowę! — upomniał Jan.
— Tutaj, na łoże!
— Trzymajcie go! Z dala od łba!
Dymitr, ułożony na stosie pierzyn, dygotał z taką siłą, że ledwie mogli utrzymać go na posłaniu.
— Trzymajcie ręce i nogi! Już! — wystękał Jan. — Bo nas rozszarpie.
Carewicz naprężył się i rzucił jak opętany pod kropidłem. Niczym diabeł, któremu zawieszono na szyi krzyż. Dygotał i szarpał się tak mocno, że trzech dorosłych chłopów ledwo dawało mu radę. Toczył pianę z ust.
— Ależ waszmości oporządził — mruknął Stanisław, świdrując wzrokiem zakrwawioną rękę Jacka.
— To czarna niemoc — wydyszał Jan, dociskając głowę carewicza do kilimu. — Jak go chwyci, gryzie do nieprzytomności, co tylko się da! Ręce pokąsa, nogi, nosy… Księża mówią, że kara boża. Tylko za co?
Dydyński spoglądał na to wszystko zdumiony. Carewicz uspokajał się z wolna. Już nie wstrząsał łoża nagłymi podrzutami ciała. Dygotał, w powietrzu czuć było odór potu, krwi i moczu.
— Masz, waść, przewiąż. — Stanisław wyłuskał ze szkatuły szarpie, podał je stolnikowicowi.
— Już z nim lepiej. Dochodzi.
— Do wieczora będzie zdrów.
— Co to wszystko ma znaczyć? — zapytał Dydyński, nie to, że zdumiony, wprost zdruzgotany tym wszystkim.
— Jego Carska Wysokość zapadł na taniec świętego Wita. Czasami, ale rzadko, ma takie napady. Nie poznaje ludzi, gryzie, szarpie się, jakby chciał wyrwać z siebie duszę.
— Co waść tak oczy wytrzeszczasz? Na czarną niemoc zapadło wielu panów i senatorów. Imć hetman litewski Jan Chodkiewicz, stary Jan Zamoyski, a i sam Cezar. Godna choroba, skoro spotyka hetmanów, książąt i cesarzy.
— On coś mówi! — wybełkotał Dydyński. — Posłuchajcie!
— Czekaj! — syknął Jan, ale stolnikowic był szybszy, pierwszy pochylił się nad obliczem carewicza.
Oczy Dymitra były puste. Wargi otwarły się, lecz nie po to, by kąsać. Z dołu, z głębi duszy carewicza, ulatniały się słowa, składały w zdania, które uderzały w uszy szlachcica jak obuch.
To nie był głos Dymitra. To nie był żaden znajomy głos. Tego nie mówił Samozwaniec; carewicz przecież nigdy nie bełkotałby tak rwącym się, zdyszanym, przerażonym szeptem.
— Gdziem ja jest? Gdzie? Co za… ludzie? Ktoście wy?!
— Nie poznajecie? Jacek Dydyński, sługa waszej mości. A to panowie Buczyńscy.
— Jaki Dydyński? Skąd ja? Spasi Chryste… Gdziem ja jest?
— Pod Nowogrodem, w obozie wojska…
— Ja nie mam wojska…
— Idź już, waść, stąd! — krzyknął Jan Buczyński. — Nie trzeba nam doktorów!
— Zostaw, waść, carewicza w spokoju. — Stanisław położył ciężką dłoń na ramieniu stolnikowica. — Nic tu po tobie!
Dydyński chciał strącić rękę tamtego, ale Stanisław nie był ułomkiem. Szarpnął go, powlókł w tył. A wtedy Jacek chwycił go lewą ręką za przedramię i osadził w miejscu.
Odwrócił się do carewicza i zadał jedno krótkie pytanie:
— Ktoś ty jest?
— Grigorij — zajęczał chory. — Grigorij Otriepiew. Co ja tu… robię? Co tak ciemno? Ojcze Pafnucy, dlaczego… nie ma światła? Dlaczego ciemno w całym monastyrze?
— Straż! — krzyknął Jan Buczyński. — Pan Dydyński wychodzi.
— Anhiele Christow, chranitielu moj swiatyj i pokrowitielu duszy i tieła mojeho, wsia mi prosti jelika sohreszich wo dniesznij dień… Ja nie Dymitr… Ja monach prosty…[11]
To nie był głos carewicza. To w ogóle nie był głos młodzieńca. Należał do człowieka, co pół życia w klasztornej celi szeptał modły na kolanach, którego prawe ramię było większe od przepisywania Dziejów Apostolskich…
— Nie, nie, pan Dydyński jeszcze nie wychodzi! — rzekł Stanisław. — Za późno. On już wie. Usłyszał.
— Co usłyszał? Majaczenia chorego?
— Mości panie Jacku — rzekł spokojnie Buczyński — nie niepokój carewicza. I nie wyciągaj pochopnych wniosków. Ta niemoc… Coś dzieje się z Dymitrem. On wtedy zmienia się w Otriepiewa. W tego czerńca, którego udawał przez lata.
11
scs. — Aniele Chrystusowy, stróżu mój święty, obrońco duszy i ciała mego, wszystko mi przebacz, czym tylko zgrzeszyłem w dniu dzisiejszym… Ja prosty mnich…