Выбрать главу

— Majaczy w malignie! — rzucił Jan. — Nic szczególnego i godnego do słuchania.

— Nie wydasz nas waszmość? — zapytał Stanisław. — Nie będziesz o tym rozpowiadał? Jesteś wszak zaufanym Jego Carskiej Mości. Jeśli rozejdzie się to po obozie, będą kłopoty. Nie chcemy, by wieści doszły do cara Borysa.

— Doszły? Jezusie Nazareński, królu żydowski. Co ma dojść? — zapytał rozpaczliwie Dydyński. — To, że carewicz jest opętany? Przez diabła?

— To nie jest opętanie. Nie bądź głupcem, mości panie.

— Staram się — rzekł Dydyński, bo to, co zobaczył, uczyniło z jego rozsądku po prostu sieczkę.

— Nie staraj się, jeno słuchaj! Znaki opętanego są, jak podaje Postępek Prawa Czartowskiego wydany Anno Domini 1570 w Brześciu przez Cypriana Bazylika, aż nadto wyraźne i różne od choroby Dymitra. To — wyliczał Stanisław, uderzając pięścią w otwartą dłoń — rzeczy pewne, kiedy opętany przez trzydzieści dni koźliny jeść nie chce, jeśli nie chce mówić psalmu Miserere mei Deus[12] i Qui habitat[13] tudzież Ewangelii świętego Jana In principio erat verbum[14]. Dodatkowo od niektórych opętanych zwykł wychodzić zimny wicher, innym brzuch wydyma się jak bęben tudzież od głowy do nóg przechodzi jakowyś powiew, inni zaś mówią różnymi językami, głos zwierząt i bestii naśladują i wszystkie rzeczy święte a duchowne mają w nienawiści. — Tego u Dymitra nie ma — uzupełnił Jan. — Tak więc nie jest opętany. A waszmość nie wszczynaj w obozie hałasu.

— Daję nobile verbum, że to wszystko zachowam dla siebie — mruknął stropiony Dydyński.

— To dobrze. Znaczy, że jesteś rozsądny. A teraz idź, nim się Dymitr przebudzi.

Die 2, 3/13, novembris

Stancje husarskie w obozie Dymitra

Godzina piąta po południu

Dydyński wrócił do stancji, skradając się jak lis. Po cichu, nie krzycząc ani nie nawołując ludzi. Przeszedł między namiotami: okrągłym towarzyskim i szarym dla sług, minął kolasę i wóz skarbny, przemknął między szopami a stajnią. Ruszył do kuchni, gdzie czeladź zgromadziła się wokół ognia rozpalonego pod żelaznym trójnogiem. Zbliżał się czas wieczerzy. Borek nakładał chochlą kaszę z kotła, z rąk do rąk krążyły cynowe i drewniane miski.

Nieborski, Borys i Mykoła podnieśli głowy, słysząc nadciągającego pana. Nie poruszył się tylko Świrski; siedział na pieńku przy ogniu, skończył jeść pierwszą porcję kaszy z omastą i właśnie odbierał z rąk Borka cynową misę z dokładką.

Nie spodziewał się chyba tego, co się stanie, bo nawet uśmiechnął się na widok Dydyńskiego. To dziwne, że taki stary frant jak Herakliusz nie zwęszył pisma nosem, nie wyczuł, że zanosiło się na burzę z piorunami.

A Jacek po prostu, zwyczajnie, kopnął misę z kaszą. Wybił ją Świrskiemu z ręki, odrzucił butem aż pod chruścianą stajnię z takim rozmachem, że szare drobiny upstrzyły żupany i szuby obecnych.

Świrski siedział z wytrzeszczonymi oczyma, nie wierząc w to, co widział.

Dydyński nie był złym panem. Surowy dla chłopów, służby nie bijał nigdy, cierpliwie płacił basarunki i nawiązki za zwady, awantury, rekwizycje.

Lecz dziś miara się przebrała!

Stanął obok Jędrzeja, który nieporadnie strząsał kaszę z poły ferezji. Pochylił się nad czeladnikiem z jadowitym uśmiechem.

— Panie Świrski, zabieraj łuby, stroje, broń i wynoś się gdzie pieprz rośnie! A najlepiej jeszcze dalej, abym nie musiał oglądać twej parszywej gęby. Możesz zabrać konia z rzędem i zbroję. Lafę wypłaci ci Damian z moich własnych pieniędzy. Nie umiesz milczeć, kiedy trzeba. Nie utrzymasz języka za zębami. Wygadałeś moje plany przed Przecławem. Szumiałeś i plotłeś na prawo i lewo, po co chodzę do Dymitra. A dziś rano Buczyńscy pociągnęli cię za język w sprawie nocnej zwady u Izmajłowa. Wygadałeś wszystko, coś usłyszał o Starcu i Dworze. Dymitr dowiedział się o tym i nie chciał zwolnić mnie z przysięgi.

Przerwał, by zaczerpnąć powietrza.

— Ty szelmo, z kurwy synu! — wrzasnął. — Mogliśmy być już w drodze do Dydni! Przez ciebie zostaniemy w tej barbarii aż do śmierci! Nie umiesz dochować tajemnicy, więc ruszaj precz. Ja potrzebuję ludzi, co sprawnie robią szablą, nie jęzorem. Żadnych opojów i wydmikufli, co przepiliby własną babkę. Won!

Świrski nie patrzył na Dydyńskiego. Jacek trzymał rękę na szabli, ale czeladnik nie ryzykował zwady. Podniósł się milczący, z dumnie uniesioną głową.

— Nikt jeszcze nie powiedział mi tak hardych słów, aby potem nie musiał ich gorzko żałować — wydyszał. — Za grzechy moje przyjmuję. Ale Bóg mi świadkiem, żem niewinny. Tak samo, wasza mość, było w Smogorzowie, kiedy gumna zgorzały. Zrzucili chłopi winę na karbownika ze złości, że dobrze doglądał pańskiego dobra i nie dawał kraść. Kazał go zaraz pan Łącki katu pociągnąć, a potem wygnał. I tak zszedł folwark na psy, bo nie było komu chamom w kalety zaglądać, a po gębach prać. Uważaj, waść, by to samo z pocztem twoim nie było…

— Zamilcz.

Świrski pokiwał głową i odszedł powoli.

Gdyby spojrzenia pozostałych rękodajnych stolnikowica starczały za pozew, pan Dydyński zgniłby w kryminale.

— Co się tak patrzycie?! — wybełkotał. — Jeszcze wam mało?

Kopnął stół, przewracając go od jednego uderzenia. Miski i talerze poleciały z brzękiem na ziemię. Jak rozwścieczony mąż furii dopadł ognia, kopnął garniec. Gorąca kasza z omastą trysnęła na pachołków i pocztowych. Dopiero teraz zerwali się z pieńków i ław.

— Wy parszywe fioki! Bęsie końskiej klępy, z kurwy synowie bezecni! Fajdanisy bisurmańską pytą w dupę szturchani! Do roboty! Czyścić konie! Zbroję! Pistolety! Dalejże!

Jacek miotał się po obozowej kuchni, rozdając szczodrze szturchnięcia i kopniaki.

Pierwszego dopadł Borysa, który z powodu swej niedźwiedziej postury nie zdołał dostatecznie szybko poderwać się z pniaka. Kopnął go w bok, aż Moskal zwalił się w błoto. Borek oberwał pięścią w łeb, Mykoła po ramieniu. Damian był szybszy, wywinął się spod ręki stolnikowica, zanim wylądowała na jego ciemieniu.

вернуться

12

łac. — Boże zmiłuj się nade mną

вернуться

13

łac. — Kto przybywa

вернуться

14

łac. — Na początku było słowo