— Borys, siodłaj konia! — zakrzyknął Jacek, rezygnując z pogoni za pierzchającą służbą. — Nieborski, wypłać Świrskiemu dziesięć złotych talarami i ortami! Wydaj broń, zbroję i wyprowadź precz.
Zatrzymał się zdyszany, zerwał czapkę ze łba. A kiedy Oboleński przyprowadził mu Kapera, zdzielił Moskala pięścią w gębę, a potem złapał za brodę, zmuszając, aby tamten ukląkł, i wsiadł po jego grzbiecie na kulbakę.
— I żeby mi się tu Świrski nie pokazał! — ryknął. — Bo drzazgi z was pójdą, pieskie syny! A ty… Tyyyy! — wskazał Borysa. — Co tak się patrzysz?!
Porwał za nahaj. Świsnął nim w powietrzu i, od jednego zamachu, zajechał Oboleńskiego przez łeb z taką siłą, że ten ryknął głucho, czapka spadła mu w błoto, sam sługa zgiął się wpół, ale nie padł na kolana. Wystawił cierpliwe, okryte szubą plecy na gniew pana towarzysza.
Dydyński walił go rozszalały, smagał po plecach, zamierzył się po raz kolejny, a wtedy ktoś wskoczył tuż przed niego, uniósł rękę.
Nieborski osłonił Moskala własnym ciałem.
— Dość, mości panie!
Dydyński uniósł rękę, ale nie uderzył pocztowego.
— Policzymy się… Jak wrócę — warknął.
Ruszył z miejsca skokiem, wbijając bez litości ostrogi w boki konia.
Patrzyli za nim — Borek i Mykoła jako poddani — ze strachem, znoszący gniew pana jak dopust boży, burzę albo gradobicie.
Borys milczący, Nieborski w gniewie.
Damian podał rękę Borysowi, ale Moskal wstał sam. Pocztowy zacisnął dłonie w pięści.
— Ładnie podziękował nam pan Dydyński! — wybuchnął. — Świrski mu życie uratował w gościach u Moskwy. Pierwszy za szablę chwycił, zasadzkę wyczuł. A teraz… teraz…
Pogroził pięścią Dydyńskiemu.
— Parszywa służba — splunął. — Chyba poszukam lepszej.
— Stój, spokój — rzekł ponuro Borys. — Powiadają Dońcy: Cierp, Kozacze — będziesz atamanem. Wyszumi się stolnikowic i będzie dobrze.
— Nic nie będzie dobrze!
— Nie wygrasz z nim, Damianie Florianowiczu. To pan towarzysz, wielki i bogaty.
— Wyzwę go! Na pojedynek.
— Sługa pana? Żeby cię powiesili? Jego prawo, batiuszki, jako hosudara.
— Jakie tam prawo! Do diabła, też jestem szlachcic, co z tego, że ubogi!
— Jak szlachcic, skoro mu służysz?
— Ja też mam herb! Ale nie mam włości, rozumiesz?
Oboleński kiwnął głową, masując się po karku, na którym wykwitła szkarłatna pręga.
— Nie stać mnie na zbroję i poczet, ale prawa mam takie same jak Dydyński! Taki sam jestem nobilis polonus!
— Taki sam?
— No, równy każdemu.
— A tego to już nie rozumiem — pokręcił głową Borys. — Prawdziwa równość, czy jak tam mówicie wy, Lachy: wolność, jest tylko w niebie i w Chrystusie, bo my wszyscy jesteśmy tylko drobną cząstką Jego planów. Nikt nie ogarnie boskiego dzieła Zbawiciela. Nikt nie wie, co mu Najwyższy przeznaczył. Dlatego z pokorą trzeba patrzeć na świat i jeno modlić się do Chrystusa, ale i nie pokazać słabości. Taki on jest ten świat, dumny i zły.
— Z pokorą? Masz siłę okazywać pokorę za to wszystko, co on ci robi?
— Jego prawo. Powiedział Pan: Ostatni będą pierwszymi.
— Jesteś ranny?
— Zagoi się. — Borys klepnął młodzieniaszka w plecy. — Nie jestem głupi, jak po nahaj sięgnął, zginałem plecy, łeb osłoniłem rękawem. Poszło po skórze. Nic to. Chodź, napijemy się horyłki. Mróz idzie.
Die 23/13 novembris
Łaźnia w obozie Dymitra, wieczór
Świat był w kolorze krwi. Czerwona posoka plamiła szablę stolnikowica, choć Borek wyczyścił żelazo pakułami, pomazał grubo sadłem. Dydyński czuł brunatną juchę na palcach, we włosach, w nozdrzach. A nawet na języku.
Nie pozostawało mu nic innego, jak iść do łaźni; dwie były w obozie — wzniesione świeżo z sosnowych i świerkowych bierwion, na głównym majdanie. Do pierwszej nawet nie wszedł — kłębił się wokół niej tłum piechoty i kozaków. Druga wyglądała na pustą. Powierzył Kapera opiece brodatego moskiewskiego pachołka, wszedł do przedsionka, gdzie rozdział się do szarawarów i koszuli, rzucił łaziebnemu szóstaka, w zamian za co otrzymał wiązkę brzozowych mioteł i szaflik z zimną wodą. Posługacz rozwarł drzwi i Jacek roztopił się wraz ze swoimi smutkami wśród kłębów gorącej, wilgotnej pary.
Dydyński zajął miejsce na dolnej półce, okrytej lnianym ręcznikiem, w kącie, i pocąc się obficie, zadumał się nad tym wszystkim, co stało się jego udziałem ostatniej nocy.
Nie było mu do śmiechu. Po pierwsze — Izmajłow i inni członkowie Dworu bez pudła rozpoznali fałszywą owieczkę w swoich szeregach. Czy Stariec także wiedział, że wstąpił w ich szeregi, przekabaciwszy Borysa fałszywym chrestem? Izmajłow, Radiszczew i Golicyn zginęli, ale Dydyński nie był pewien, jak daleko sięgały macki Dworu. Czy zwykli pachołkowie, z których część uratowała się ucieczką z pogromu, byli na służbie Starca? Czy wieść o jego podstępie szła już — podawana z ust do ust — poprzez bezkresne ośnieżone przestrzenie Moskwy aż tam, gdzie zasiadał ten, który chciał porwać Dymitra Samozwańca?
I jeszcze był ostatni trop, o którym wspomniał Izmajłow. Pop Witalij Trofimowicz z Rylska. Człowiek Dworu? Szpieg Starca?
Zeskoczył z półki na podłogę zasłaną gałązkami jedliny. Wysiekł się brzozowymi witkami maczanymi w szafliku. Skoczył do sąsiedniej izby, zanurzył się w balii z lodowatą wodą razem z czubem, wynurzył, parskając niczym młody źrebak. Klepnął w wypięty zadek posługaczkę, ale bynajmniej nie poprawiło mu to humoru. Przeciwnie — po strasznej nocy wciąż widział wokół siebie krew i trupy; niecodziennie przecież, nawet na wojnie, zabija się trzech srogich Moskali razem z czeladzią, a potem podkłada ogień pod bojarskie domostwo.
Diabli by wzięli Michała Dydyńskiego i wszystkich jego potomków. Przekleństwo mogłoby spaść na całą starszą gałąź rodu, a nie na Jacka i jego brata.