Nie miał sił wracać na stancję. Przywołał łaziebnego i kazał wstawić do bocznej izby balię z gorącą wodą. Moskwicin był zdumiony, wręcz oburzony, że Lachowi nie wystarczy zwykła bania — co świadczyło, że chyba takich luksusów nie widziano na Rusi od czasów najazdu Tatarów. A kiedy szlachcic wyrzucił z siebie kolejną prośbę — tym razem przez wzgląd na postronnych prosto w gęstwinę zarośniętego ucha, łaziebnik zadrżał i przeżegnał się, jak gdyby usłyszał najstraszniejszą herezję pod słońcem.
Jacek rozproszył jego obawy trzema srebrnymi półtalarami. Dorzuciwszy dwa szóstaki gratis, przeszedł do bocznej izdebki, gdzie kazał przenieść także wszystkie rzeczy. Szybko wtoczono tam balię, przyniesiono w wiadrach gorącej wody, a pan Dydyński wskoczył do kąpieli. Moskale nanieśli mu prawie ukropu, więc stolnikowic od razu zerwał się, długą chwilę stał i czekał, aż woda ochłodzi się. I z tej dodatkowej desperacji począł kląć wszystko i wszystkich. Zdradliwego Świrskiego, Dymitra Samozwańca, wyprawę, a nade wszystko swój ród.
A potem otwarły się drzwi. Dydyński domyślał się, kto w nich stanął. Kiwnął głową i kiedy podeszła, poderwał się i chwycił dziewkę za koszulę. Pisnęła cienko, chciała wyrwać się, ale pan stolnikowic nie był w nastroju na miłosne gonitwy. Od razu wciągnął ją do balii, zanurzył w wodzie, aż krzyknęła. Nie broniła się bardziej, niż nakazywałaby skromność — Jacek zapłacił po królewsku i mógł być pewien, że metresa będzie należeć do niego przynajmniej do rana. Tak długo jednak nie zamierzał wylegiwać się w balii. Dziewoja była całkiem udana — płowowłosa i należycie zaokrąglona na tych gaiczkach, pagórkach i łączkach, na których nader chętnie zatrzymywał się wzrok męski.
Szlachectwo zobowiązywało, stolnikowic zabrał się zatem do pracy z takim zapałem, że gdyby tyle wysiłku poświęcił swej przyszłej małżonce, ród panów z Dydni wzbogaciłby się o kolejną gałąź. Jednak zakończył zapasy szybko. Zanurzyli się w odmętach parującej balii, a stolnikowic na chwilę przymknął oczy, oddając się błogosławionej senności.
Nie na długo, niestety.
Nagle bowiem dziewka pisnęła i podskoczyła, jak gdyby ujrzała diabła. Zerwała się, zasłaniając piersi rękoma — niby cnotliwa Zuzanna w kąpieli — wyskoczyła z balii i uciekła. Dydyński zaklął, wstrząsnął głową, bo przy okazji zalała mu łeb potokami wody. Minęła chwila, nim łokciem przetarł twarz i przejrzał na oczy.
Wokół balii stało trzech mnichów. Trzech prawosławnych czerńców w mantiach, czyli opończach z kapturami. Wszyscy mieli krótkie brody, wielkie ruskie krzyże na piersiach, a miny poważne niby grabarz na własnym pogrzebie.
Dydyński najpierw pomyślał, że śni; potem — że jest pijany. W końcu zaś, iż słudzy Dworu przyszli, aby porachować kości polskiemu zmiennikowi. Jeden z mnichów położył mu dłoń na ramieniu.
— Pomagaj Bóg, mości panie bracie — rzekł przyjacielsko. — Zaprawdę rozkosz jest jak pszczoła — miodu trochę, a żądła i boleści wiele.
— Dziewka była miodem. My jesteśmy boleścią. I głosem sumienia — zawyrokował drugi.
— Nie wstawaj, synu — uzupełnił trzeci, z krótką, ledwie odrastającą brodą, niewiele starszy od pana Dydyńskiego. — A ty, nieszczęsna, nie grzesz nagością. — Cisnął lniany ręcznik na plecy spłoszonej dziewki. Ladacznica rzuciła się do drzwi, te były jednak zawarte. Uciekła zatem w kąt, gdzie była druga furta — niska, zbita byle jak z grubych desek. Szarpnęła za pierścień, otwarła drzwi i tyle ją widziano.
Dydyński zerknął w kąt, gdzie pacholik złożył broń i suknie. Nie dostrzegł szabli, delii ani żupana. Westchnął. Był mokry, bezbronny i goły jak święty turecki.
Przyjrzał się nieproszonym gościom, którzy… jak na Moskali mówili całkiem dobrze po polsku, a nawet nie zaciągali z ruska niczym kresowa i ukrainna szlachta.
Wniosek był prosty — albo długo przebywali w Polsce, albo nie byli Moskalami.
I tak okazało się w istocie. Pierwszego, najbardziej brodatego, już poznawał. Był to Kasper Sawicki, kapelan wyprawy i doradca Dymitra. Dwóch pozostałych Dydyński nie znał. Jednak bez trudu wyczuwał w nich gorliwych konfratrów bractwa Ignacego Loyoli, a więc Jędrzeja Ławickiego i Mikołaja Cyrowskiego z kolegium w Jarosławiu, którzy przyłączyli się do wyprawy, aby nawracać Moskali na katolicką wiarę, a przy okazji pilnować, aby Dymitr Samozwaniec nie odstąpił czasem i na piędź od przyobiecanych zakonowi przywilejów i zaszczytów. Jezuici…
— Nie szukaj swojej broni, miły bracie — ozwał się Sawicki spokojnym i melodyjnym głosem. — Z pokorą stań przed Panem, nagi i bezbronny, jako dziecię, którym staniesz się w godzinie śmierci.
— Tak będzie nam lepiej rozmawiać — uzupełnił Cyrowski.
Jezuici! Dydyński nie wiedział, co gorsze: spotkać moskiewskiego rozsierdzonego niedźwiedzia czy tych układnych, pobożnych braciszków, sączących podstępny jad w słowach. Podobnych do siebie jak dwie krople wody, bowiem jak powiadano, ani małpa do małpy, ani jajko do jajka, ani mleko do mleka nie jest tak podobne jak jezuita do jezuity.
— Czego chcecie, bracia? — zapytał, mając wrażenie, że właśnie wpadł z deszczu pod rynnę.
Nie można było odmówić im sprytu. Od kiedy przekroczyli granicę moskiewską, zaraz zapuścili brody i pozawieszali na piersiach prawosławne krzyże, aby udawać popów. Dydyński jako wychowanek ariańskiej akademii w Rakowie wiedział dobrze, że towarzysze Jezusowi gotowi byli naśladować w liturgii nawet bezwstydne włoskie kurtyzany, byle tylko zapewnić sobie szeroką i liczną publikę.
— Nasze pokorne prośby — powiedział Sawicki — vulgari mori satisfaciens[15], streścić można w krótkiej maksymie: Vox, vox et praeterea nihil[16]!
— Jeśli tak, gadajcie ze mną po polsku, a nie po łacinie, szkolnym obyczajem, od którego odwykłem.
— Jakże tak! — żachnął się Sawicki. — Mienicie się szlachcicem, a nie znacie szlachetnej łaciny? Języka Pisma Świętego? Disce puer latine, ego te faciam mości panie[17], jak rzekł pewien znamienity król. O sprawach ducha musimy mówić w języku świętego Tomasza i Augustyna. Czy nie słyszałeś, co mawiał kardynał Hozjusz, że odprawianie nabożeństw w języku barbarzyńskim przynosi jedynie złe owoce?