— Dla którego z nas przeznaczone są twoje słowa?
— Wy, bracie — Dydyński wskazał Cyrawskiego — zostańcie i wysłuchajcie, co mam do powiedzenia.
Die 23/13 novembris
Łaźnia w obozie Dymitra, klika chwil później
— Wyjdź z wody, panie stolnikowicu — rzekł Cyrowski. — Nie będę słuchał twego confiteor[19] w balii.
— Dajcie koszulę i hajdawery.
— Nagość jest oznaką pokory i czystości, miły baraneczku.
Dydyński rozejrzał się, ale zdrajcy uprzątnęli gdzieś nawet wiechcie słomy z jego butów. Rad nierad wylazł z balii, znacząc glinianą polepę śladami mokrych stóp. Dygotał z zimna, Cyrowski zaś był przede wszystkim jezuitą, a nie dobrym samarytaninem. Dlatego nie podał stolnikowicowi chusty ani ręcznika.
— Uklęknij, synu.
— Najpierw daj mi Chrest.
Cyrowski podał Jackowi krzyż. Relikwia zaciążyła w palcach stolnikowica, jakby uczyniona była z kamienia pokutnego.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — wyszeptał Dydyński i ukląkł. Nagi i bezbronny, jak gdyby stawał przed samym Ojcem Niebieskim.
— Na wieki wieków. Amen.
Jacek przeżegnał się, szepcząc słowa modlitwy.
— Mów grzechy, synu — ozwał się Cyrowski. — Otwórz serce przed Panem i nie trwóż się.
— Przeznaczyłem memu bratu śmierć. Za to, że podstępem wysłał mnie do Moskwy, a sam siedzi w Dydni, pije miód i wino, gzi się z gamratką Skotnicką. Dobrze wie, że jeśli nie wrócę, zostanie jedynym spadkobiercą majątku.
— Chciałeś go zabić?
— Tak, jeśli Bóg pozwoli mi wyjść cało z moskiewskiej awantury. Usiec jak psa, kiedy powrócę do Dydni.
— Bratobójstwo to wielki grzech. Kain zabił Abla u zarania dziejów. Cóż powiesz na Sądzie, kiedy Pan zapyta, gdzie twój brat Abel? Odrzekniesz, że nie jesteś jego stróżem?
— Mój brat nie potrzebuje stróża, lecz sprawiedliwości.
— Odpuść mu winę, a Pan osądzi was sprawiedliwie.
— A jeśli zginę? Czy to też będzie wyrok boskiej opatrzności?
— Nie zginiesz, bo podjąłeś się wyprawy, która nie jest na siły człowieka. To pokuta.
— Dlaczego mam pokutować za grzechy ojca?!
— Bo Chrystus cierpiał za nas wszystkich. Chwalebne jest, gdy syn przywróci rodzicowi dobre imię.
— Jeśli znajdę Michała Dydyńskiego albo jego potomków, będę musiał podzielić dziedzictwo między wszystkich braci. Z posesjonata spadnę do szlachcica chodaczkowego, parszywego szaraczka z zaścianka, ot, przynieś, wynieś, otwórz drzwi, całuj rękę, kłaniaj się w pas!
— Lecz zyskasz nieśmiertelną chwałę. Posesjonatów w Koronie i na Litwie całe mnóstwo. Za to pan Dydyński, który odpokutował grzech ojca, będzie tylko jeden. Odpuść bratu. Okażesz Chrystusowe miłosierdzie, którego owoce dojrzeją w przyszłości.
— Odpuszczam — powiedział zimno Dydyński.
— Bóg ci to wynagrodzi. Cóż jeszcze masz do powiedzenia, synu?
— Uniosłem się gniewem. Ukarałem, przepędziłem pocztowego, dobrego kompana, Jędrzeja Świrskiego. Za to, że wydał po pijanemu kilka sekretów.
— Powiązanych z twą misją?
— To na razie nie należy do spowiedzi, bracie.
— Czy tego żałujesz?
— Żałuję — westchnął szczerze Dydyński. — Nie powinienem obrażać go przy czeladzi. Nie powinienem bić innych pachołków. Biję się w piersi i proszę o przebaczenie. Za zwadę, którą uczyniłem dzisiaj na mojej stancji.
— Czyś nie był bardziej okrutny wobec któregoś ze sług?
— Nie, skądże. Nie przypominam sobie.
— A Borys? Wszyscy widzą, jak poniewierasz go niczym psa.
— To Moskal. Schizmatyk! Szelma i wor!
— Lecz jest człowiekiem.
— Jak małpa, gdyby ją postawić na dwóch nogach.
— A jeśli kiedyś będziesz zdany tylko na niego?
— Dam sobie radę.
— W Moskwie? W obcym kraju? On jest twoim przewodnikiem. Miejże choć trochę litości.
— Przez wzgląd na was, ojcze Cyrowski, proszę o wybaczenie.
— Więcej grzechów nie pamiętasz?
— Dziewki wychędożyłem. Ale bez hańby. Same chciały — w dodatku zapłaciłem.
— Ileż to razy mam wysłuchiwać o alkowach polskich panów… Dość tego. Ile razy?
— Dwa.
— Więcej grzechów nie pamiętasz?
— Jest jeszcze jeden.
— Zatem słucham.
— Zgrzeszyłem — zaszczękał zębami Dydyński — bo przyjąłem służbę u schizmatyckiego carzyka zwanego Dymitrem Samozwańcem. Bo jako prawy katolik całowałem jego chrest i pomagałem chronić carską skórę. Bo już poznałem gorąco piekła, smak zdrady i moskiewskiej nienawiści.
Oczy jezuity otwierały się coraz szerzej i szerzej, w miarę jak Dydyński opowiadał o knowaniach i zamachach Dworu, o rzezi w domostwie Izmajłowa, o niedźwiedziej masce nałożonej na głowę Dymitra. O ludziach, którzy ukrywali się gdzieś na bezkresnych lodowych pustkowiach Moskwy, czekając na chwilę, kiedy będą mogli schwytać carewicza.
Niczego nie pominął. Powiedział wszystko jak na spowiedzi z całego życia. A potem skłonił głowę, nagi, dygocący, i szepnął:
— Wyznaczże mi, ojcze, pokutę. Za grzechy żałuję. I więcej ich nie pamiętam.
Cyrowski milczał przez długą chwilę.
— Leż krzyżem dwie noce w kościele. Daj biednym tyle talarów, ile grzechów miałeś w swej pamięci. Nie pij wina przez tydzień. Odmawiaj Miserere nobis każdego poranka, bijąc się w piersi, przez dni dziewięć. Odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego.
— Amen.
— Pan odpuścił ci grzechy. Lecz zanim pójdziesz w pokoju, dokończ, coś obiecał, i powiedz mi wszystko, co wiąże się z Dworem i tajemnicą Dymitra.
Dydyński uśmiechnął się krzywo.
— Już ci opowiedziałem, bracie.
— Chcę to usłyszeć raz jeszcze z twoich ust, by nie naruszać sakramentu spowiedzi.
— Już usłyszałeś!
— Jakże to tak! — zakrzyknął Cyrowski. — Dałeś nobile verbum, że podzielisz się z nami swoją wiedzą. Jakże mam rozumieć to, co teraz słyszę?!
— Tak, że wypełniłem dane słowo. Opowiedziałem moją historię jednemu z was, a przedtem wyspowiadałem się. Usłyszałeś już wszystko, co chciałem rzec.