Die 24 novembris nowego stylu, 14 starego stylu
Anno Domini 1604
Roku 7113 od stworzenia świata
Nowogród Siewierski, godzina ósma rano
Działa Dymitra biły przez trzy dni. Trzy doby głuchego huku, syku zapalanych lontów, po którym — kiedy ogień docierał w głąb zapału — następował niski ryk działa.
Tak upominał Dymitr Iwanowicz z rodu Ruryka dumny Nowogród. Tymi słowy przemawiał do rozsądku krnąbrnych mieszczan, wzywając do opowiedzenia się po stronie prawowitego następcy kremlowskiego tronu…
Tak napisałby kronikarz albo panegirysta, chcąc otworzyć piórem szkatułę carewicza. Przedstawiając zaś rzecz po chłopsku — osiem polowych armat i sześć wysłużonych śmigownic z Sambora mogło ujadać pod miastem jak psy. Szczekały i wyły, ale nie były zdolne, aby rzucić na Nowogród carskie gromy.
Kule żłobiły brunatne smugi w świeżym śniegu przed wałami, wzbijały fontanny błota w fosie lub odbijały się od dębowych parkanów. Czasem tylko — kiedy Ostromęcki i jego pomocnik Fogler wbili właściwy klin pod lufę, spadały na dachy, dziurawiąc gont jak rzeszoto, przechodząc przez słomiane strzechy niczym przez kartkę papieru.
Trzeciego dnia wstał świt, szary, wilgotny, ponury. Przyprószony śniegiem, który wkrótce zaczął przechodzić w deszcz. W taki dzień, kiedy wystrzał spala na panewce, armaty grzęzną w błocie, a lonty gasną od wilgoci, trąby poderwały wojska Dymitra do szturmu.
Z obozu zaczęły wylewać się sotnie i pułki Moskali. Najpierw piechota, potem spieszona jazda. Piechota szara, brązowa, podążała luźnym tłumem bez szyku i porządku. Dalej szli dworianie i bojarskie poczty błyszczące od kolczug i bechterów, najeżone spiczastymi szyszakami, osłonięte tarczami i blachami zbroic.
Za nimi tłoczyli się Kozacy. W szarych świtkach, huniach, kożuchach, w zielonych żupanach i wilczych czapach. Spragnieni łupu niby ryba wody, podążali jak wilki — schyleni, spięci, niosący spisy, samopały, rusznice, szable i kosy osadzone sztorcem na drągach.
Dalej szły chorągwie hajduków wojewody sandomierskiego. Równym krokiem, dziesiątkami; na tle pstrokatego tłumu Moskali wyglądali niczym wielcy panowie idący na zabawę. Ich obłoczyste niebieskawe sukienne żupany zlewały się z szarym błękitem świtu. Górą czerniały rzędy magierek i czap, tu i ówdzie unosiły się ledwie widoczne smugi dymu z lontów. Jedni ukrywali je w dłoniach, inni w puszkach, niektórzy kręcili sznurkami koła, aby żar na końcu nie zmienił się w garstkę popiołu.
Potem szli Niemcy carewicza — w płytkich trzewikach, oblepionych grubą warstwą błota. Na pięty następowali im spieszeni ochotnicy i Dońcy.
— Ruszaj! — zakrzyknął porucznik Gogoliński. Machnął buzdyganem, uderzył się nim po udzie. — Dalej! Marsz!
Chorągwie husarskie, kozackie i petyhorskie wychodziły przez bramę piątkami — najpierw towarzysze, potem pocztowi — rozwijały się sprawnie na prawo i lewo od carewicza.
Szli w ścisku, koń przy koniu. Dydyński dosiadający Hetmanki czuł na plecach gorący oddech podjezdka Damiana, z lewej gniotła go w nogę tybinka od kulbaki pana Rudominy, a z prawej kolano i wysoki but Przybyłowskiego.
Wysoki, narastający syk!
Po nim wystrzał!
Drugi, trzeci, czwarty. Syk jak ognistego węża. Suchy grom.
To przemówiły organki pana wojewody. Konie rzucały łbami, gdy grzmot uderzał im w uszy.
Poszli prosto, potem w prawo — na środek szyku i oporządzenia. Za nimi — dotykając prawie chrapami końskich zadów — grzęzły w błocie i bajorze kolejne chorągwie carewicza.
— Ludu mój wierny, prawosławny! — zakrzyknął Dymitr, wstrzymując na munsztuku dzielnego siwka. Koń zarżał, szarpnął wędzidłem. — W imię Boga jedynego, Trojcy Swiatej. W imię carskie moje i ojca — ojczulka Iwana, gosudara preswietnego… Następujcie! Na Nowogród! Na Godunowa! Za krew! Za cierpienia! Bij!
Prawosławny pop podniósł chrest, błogosławił Moskali. Poprzez szum stóp zamieniających błotnistą równinę w trzęsawisko, przez brzęk żelaza, łoskot koni przebił się drżący głos:
— Ispołnim wieczerniuju molitwu naszu Hospodiewi…[21]
— U Hospoda prosim[22] — ryknęły liczne gardła.
— Proszczenija i ostawlenija grechow i pregresznij naszych…[23]
— U Hospoda prosim.
— Raz maty rodyła! Na sławu i szczastie! — wykrzykiwali Zaporożcy.
— Mości panowie bracia! — wykrzyknął Dworycki z końskiego grzbietu. — Za szczęście i Fortunę! Za fantazję i sławę! Bij! Zabij!
— Bij, kto w Boga wierzy!
— Jezusie Mario!
— Ognia! — rozkazał Ostromęcki. — Ognia, ile sił!
Huknęło działo, jedno, drugie, czwarte. Konie spłoszyły się, Hetmanka strzeliła z zadu podjezdka, który zbyt poufale dobierał się do jej zadu. Wałach kwiknął, odskoczył, wprowadzając zamęt w szyku.
Ostatni lont syknął mocno. Iskra znikła w zapale. Lecz wystrzał nie nastąpił.
— Niewypał! — krzyknął Fogler. — Wbić kliny! Lufa w dół! Odstąpić od działa!
Dydyński nie widział, co działo się dalej, fala ludzi i koni pchała go naprzód, w stronę Nowogrodu, był jak okruch w skalnej lawinie. Nagle usłyszał krzyk, poraził go błysk i huk — inny niż przy wystrzale — nie taki płaski, ale wysoki, zmieszany z chrzęstem i brzękiem metalu.
I z opętańczym wrzaskiem!
— Herr Gott!
— Jezuuus Maria!
— Działo! Działo! Pallada pękła!
— Wodyyyy dajcie!
Szli w ścisku w stronę wałów. Moskiewskie sotnie pierwsze puściły się biegiem. Pędziły, niosąc drabiny i osęki, spisy i rohatyny, pęki chrustu i snopy słomy.
Basmanow zakurzył im w nos niby pszczołom w barci. Działa zatrzaskały jak żelazne knuty. Pierwsza kula przemknęła nad głowami szturmujących, poszła w pola na prawo od Desny. Druga uderzyła w błoto, wzbijając fontannę ziemi i wody. Trzecia rąbnęła w sam środek moskiewskiej gęstwiny, zmiatając ludzi jak szmaciane lalki, obalając od samego impetu tych, co stali dalej.
— Hospody pomyłuuuuj! — dobyło się ze wszystkich gardeł.
— Naprzód! Na wały!
Moskiewska czerń puściła się pędem. Chołopi, ochotnicy, dworianie, bojarzy z pocztami gnali przez błoto i kamienie wprost ku wyniosłym, błyszczącym od zmarzniętego deszczu wałom. Dopadli fosy, zakryli ją niby morska fala, przebyli w kilka chwil, a potem poczęli piąć się ku szarym parkanom poprzecinanym szczelinami strzelnic. Dwanaście drabin wyciągnęło się w górę.