Błysk przemknął pod okapami parapetów, przeleciał wzdłuż dębowych murów. Ołów spadł na szturmujących niczym śmiertelny grad, przeorał rozpędzoną gromadę, wstrzymał w marszu, strącił zuchwalców do fosy.
Działa zawtórowały rusznicom i piszczelom strzelców. Szturm rozpadł się. Już! Zaraz! Pojedyncze watahy Moskwy poczęły odrywać się od wałów, umykać — skrwawione — na błonia, bo drogę do obozu zastawiały wojska Samozwańca. Dońcy i Zaporożcy, widząc sunącą w ich stronę gromadę, zdjęli z ramion spisy, nadstawili je ku nadbiegającym. Esaułowie i sotnicy poczęli prać tłum Moskali nahajami, obuszkami, kolbami rusznic i pięściami. A wszystko ze spokojem godnym filozofów; z ową dziką zaporoską dumą każącą nie tylko upijać się na śmierć horyłką, lecz także traktować Moskwę jak czerń i pospólstwo, podczas gdy oni sami zwali się na Siczy i w wyprawach szlachetnie urożonymi Kozakami.
— Ruszać! — zakomenderował Gierasim Ewangelik, ataman zaporoski, który prywatnie i przy gorzałce kazał się już nazywać hetmanem. — Z Bohem, bracia!
Szeregi Zaporożców zdwoiły krok, puściły się pędem z dziką wrzawą i rykiem. Strzały nie powstrzymały ich — jak opętani wpadli w fosę, a potem poczęli wdzierać się na wały, krzyczeć, bić i miotać klątwy.
Moskiewscy strzelcy Basmanowa walili im prosto w oczy. Rąbali berdyszami ręce chwytające się krawędzi parkanów, kłuli rohatynami mołojców wchodzących po osękach i drabinach, strącali tych, co z iście piekielną zręcznością próbowali wspinać się po zrębach drewnianych baszt.
Zaporożcy nie rozpierzchli się tak łatwo jak Moskale. Nawykli do zaglądania śmierci w oczy rabusie Trapezuntu, łupieżcy Warny i Stambułu, poczęli rąbać toporami parkany, podważać siekierkami grube na trzy cale dębowe kłody, wdzierać się z desperacją na wały, rozwalać kobylice.
— Piechota do wałów! — zakomenderował Mniszech. — Wesprzeć Kozaków ogniem.
Zwarte dziesięcioszeregowe czworoboki hajduków poderwały się z miejsca i poczęły iść równym, zgranym krokiem. Podchodząc do wałów, rotmistrzowie i porucznicy wykrzykiwali komendy.
— Rota, gotuj się!
— Zapalaj lonty!
— Staw się!
— Dziesiąty szereg, gotuj się!
Roty podchodziły do wałów, gdzie wrzała walka kozactwa. Szybko i równo — jak jeden mąż — pierwsze szeregi przyklękały, czyniąc miejsce do strzału dla następnych.
— Mierzaj!
— Pal!
Błysk przeorał kotłującą się gromadę ludzi przy wałach. Hajducy dawali ognia kolejno — dziesięć razy — od ostatniego szeregu, mierząc w strzelnice, baszty, parapety szare i czarne od przyczajonych za nimi Moskali. Nie było czasu nabijać broni. Ledwie przebrzmiało echo, komendy gnały ich dalej.
— Ruszaj! Biegiem marsz!
— Berdysze w dłoń.
Obłoczyste barwy hajduków roztopiły się w brązowej i szarej kozackiej ćmie. Hajducy wpadli do fosy, przebrnęli rozlewisko, poczęli wspinać się po śliskich wałach, podając sobie ręce, styliska berdyszy, podsadzając w górę, a potem rąbiąc kobylice i ostrogi.
Nowogród wchłonął ich wszystkich, zginęli niby w gardzieli smoka, miotali się, bijąc z Moskalami jak równy z równym, zdyszani, zakrwawieni.
Die 24/14 novembris
Nowogród Siewierski, za kwadrans dziewiąta
Dymitr siedział na siwku nakrytym wzorzystym czołdarem, pod pozłocistą carską chorągwią z czarnym orłem. Dygotał i gryzł pięści, patrząc tam, gdzie w jego imię poszły w ogień tysiące ludzi. Dzwony Nowogrodu biły jak oszalałe, nad miastem wznosiły się szare smugi dymu, a znacznie niżej, u wałów, we mgle prochowych oparów walczyli i kotłowali się zwarci w śmiertelnych zmaganiach Moskale, Polacy i Kozacy.
— Nie wezmą wałów! — zakrzyknął Buczyński. — Wasza Carska Mość, poślij na pomoc Dońców.
— Wyślę im jazdę! Panie Dworycki! Każ zejść z koni kozakom i husarii! Niechaj rąbią mury na wałach! A potem rozwalą je żelaznymi piersiami.
— Nie zejdą, wasza mość!
— Do pioruna, co to ma znaczyć? Bunt? A może — prychnął Dymitr — wy, Polacy, zapomnieliście nóg, że musicie wszędzie wjeżdżać konno?!
— Ja je straciłem — rzekł pułkownik z gębą posępną jak szary głaz. — A husaria nie pójdzie pieszo.
— A zatem ruszę sam! — ryknął Dymitr.
I przerzucając prawą nogę przez przedni łęk, zeskoczył z kulbaki, sięgnął po szablę.
— Z koni! Za mną, mości panowie!
— Uciszyć się! — ryknął Gogoliński. — Poprawić hełmy! Drzewka w tok! Toki na łęk! Z koni!
— Z koni! Z koni! — poszło podawane z ust do ust, z szeregu do szeregu.
— Od kiedy husaria w błocie brodzi?! — zagrzmiał Przybyłowski. — Co to my żaby, kijanki albo hajducy?
— Jest rozkaz Jego Carskiej Wysokości!
— Rozkazać to on może… Moskalom. A zanim nam coś każe, niechaj wpierw zapłaci!
— Tam są pieniądze! — zakrzyknął Odrzywolski, wskazując Nowogród. — W skrzyni Basmanowa. Wyciągaj kulasy, może będziesz pierwszy!
— Dymitr zsiadł — mruknął Dydyński, już na ziemi. — Sam daje przykład. Nie bądź gorszy od Rurykowicza z Moscovii.
— Taki on Rurykowicz z Moskwy jak ja Przybyłowski z Wawelu!
— Borek! Bywaj tu!
Luźna czeladź trzymająca luzaki i podjezdki zbliżyła się szybko. Dydyński oddał wodze Hetmanki Borkowi. Stali w błocie, ramię w ramię z Rudominą i Przybyłowskim.
— Uciszcie się! Oddać konie pachołkom. Szeregaaaami! Dalej! Marsz!
Ruszyli, brnąc w rozdeptanym polu. Ciężkie husarskie zbroje ciągnęły ich w dół, w głąb rozmiękłego trzęsawiska, w jakie zmieniła się równina przed wałami Nowogrodu. Dydyński czuł, jak serce wali mu coraz mocniej pod kirysem. Nawet w najśmielszych snach nie podejrzewał, że pierwsza szarża dumnej husarii w Moskwie odbędzie się w błocie i na piechotę. Do kroćset, co on tu robił? Mieli iść naprzód, cwałować z kopiami w rękach i zwyciężać, a nie oblegać moskiewskie kurniki!