— Jak waści fantazja?! — zagrzmiał z boku Przybyłowski. — Jeszcze nie utonęła w błocku?! Bez obaw — jak będzie trzeba, wyciągnę za uszy!
Dydyński pośliznął się, pojechał w bok, omal nie zwalił się na siedzenie. Idący obok Rudomina podparł go ramieniem.
— Hej, Giedrojć — okrzyknął Przybyłowski swego czeladnika — nadstawże karku. Siadajcie, waszmościowie, na pocztowych, niech nam za rumaki służą. Niechaj carzyk ma taką husarię, jakiej jest wart!
— Milcz, waszeć!
Szli ku murom spowitym prochowymi dymami, jarzącym się od ogników wystrzałów. Na wałach i pod parkanami wrzał bój na śmierć i życie. Moskale strzelali, rąbali berdyszami, prali, ryczeli i modlili się w dźwięku cerkiewnych dzwonów.
Najpierw jednak była fosa — rozryta tysiącami stóp, zmieniona w bagniste trzęsawisko. Wpadli w nią, a raczej zjechali na plecach i zadkach, husarskie zbroje ciągnęły ich na dno, w samo błocko. Gramolili się z rowu nieporadnie jak dzieci. Ktoś zwalił się, jakiś pocztowy zanurkował z głową. Wyrwali go na powierzchnię, oślepionego szlamem.
— Szable w dłoń! — krzyczał Gogoliński, jego głos ginął wśród wrzasku atakujących i trzasku wystrzałów. — Na mury! Po sławę! Po szczęście!
— Hu! Huuu! — zakrzyknął Przybyłowski, gramoląc się na wał. — Bij zabij!
— Jezus Mario! — zawołał Dydyński, bo właśnie przyszło mu na myśl, że Chrystus i Jego Matka pomogą mu znacznie bardziej niż jakiś tam pan Hu.
Zaświstały wyciągane z pochew szable, a potem towarzystwo w błyszczących zbrojach, w karmazynowych, przeszywanych żupanach, aksamitach, falendyszach i kowanych butach poczęło wdzierać się na ubłocone wały, które mróz pokrył cienką warstwą lodu. Jedni spadali, walili się na brzuchy z brzękiem blach, inni czepiali się ziemi palcami, wbijali łokcie w błoto, aby tylko utrzymać się na wale.
— Dalejże! Po złoto Basmanowa! — zawrzasnął Rudomina, a potem podparł Przybyłowskiego, stęknął, ale wytrzymał, wywindował go na górę. Mikołaj uchwycił wyciągniętą dłoń hajduka i z szablą w zębach, jak siromacha, a nie pan towarzysz carskiej chorągwi, znalazł się w górze, tuż pod parkanem poznaczonym nacięciami berdyszów i siekier.
Dydyński sam nie wiedział, jak przebył śliski jak zamarznięta rzeka stok, dopadł do miejsca, gdzie hajducy wespół z Kozakami wyrąbywali przejście przez dębowy parkan. Górne tarcice poszły już w drzazgi, środkowe były potrzaskane — rąbały je cztery siekiery i trzy czekany. A nad wygiętymi karkami i ramionami pracujących mołojcy bili się z brodatymi moskiewskimi strzelcami w futrzanych czapach opadających na oczy.
Stolnikowic skoczył na wolną drabinę, wspiął się do góry, osłaniając szablą. Nieborski postąpił ramię w ramię z nim — po osęku. Pan stolnikowic chwycił się lewą ręką postrzępionego, nadwerężonego bala, szablą rąbał moskiewskie łby i kołpaki wystające ponad parapet drewnianej zapory. Nie widział, kogo bije, ledwie osłaniał się przed ostrzami. Dzień utonął w jesiennej szarości, prochowych dymach, w deszczu i śniegu, który zacinał z ołowianego nieba, zmieniając najtwardszy grunt w błocko i trzęsawisko.
Jacek zastawił się szablą, kątem oka wychwycił błysk. Ledwie zdołał uchylić się — opadł, walnął animą, to jest napierśnikiem, o bale drabiny, zjechał dobre pół łokcia w dół i utknął między szczeblami — dobrze, że nie spadł na głowy kompanów.
Nieborski miał mniej szczęścia. Dostał berdyszem w łeb, płasko, nad policzkiem — w krawędź dzwonu. Potężny cios zmiótł husarski szyszak z jego głowy. Damian zamarł zgłuszony, z otwartymi ustami, niczym śnięta ryba, zachwiał się, a wtedy brodaty Moskal wziął nowy zamach, z góry…
W dymach i padającym śniegu berdysz stał się katowskim toporem! Spadł nagle, szybko, bezlitośnie prosto na głowę Lacha!
Ale nie zrobił mu krzywdy…
Dydyński skoczył, uderzył ramieniem czeladnika, zajął na chwilę jego miejsce, waląc bokiem o sterczyny osęka.
Cios, który miał spaść na Nieborskiego, dosięgnął stolnikowica. Spadł na lewy naramiennik zdobiony rytowaną mosiężną opaską. Ostrze przeszło w dół, pozostawiając wgiętą krechę, rozcięło pozłacany medalion z Matką Boską, zjechało ku folgom kirysu. Impet uderzenia zrzucił Dydyńskiego w dół, gdzie wpadł na Damiana, zleciał na głowy kozaków i towarzyszy; szabla wypadła mu z ręki.
Razem z czeladnikiem zwalił się do fosy.
Dydyński znalazł się w lepkim piekle, w brunatnej wodzie, a raczej brei utworzonej z błota, śniegu i krwi; zanurzył się razem z głową, utytłał w bagnie lśniący kirys husarski i zaraz zerwał się, walcząc z ciężarem zbroi, czując w ustach smak błota i kwaśnego łajna.
Rozepchnął toboły, które unosiły się w brei. To były trupy, ledwie podobne do ludzi, zrąbane z murów moskiewskimi szablami, skłute żelazem, opalone prochem tworzącym krwawe, a teraz brunatne plamy na ich obliczach, rękach i na wpół obnażonych ciałach.
Damian!
Gdzie był Damian!
Boże, poszedł na dno!
Dydyński opadł na kolana. Rękoma szukał pośród zmarłych i błota gładkiego dotyku pancerza, włosów — jakiegokolwiek śladu pocztowego.
— Damian! — zaryczał z rozpaczą w głosie. — Daaaamian!
Śnieg sypał jak na koniec świata. Pokrywał breję, ludzi, martwe ciała białym całunem. Dydyński brnął zabłocony, cuchnący, niepodobny do dumnego towarzysza husarskiego. Krzyczał, wył, odpychał trupy, potrącany przez Moskali, Kozaków i Lachów, którzy brnęli poprzez fosę ku wałom.
I wreszcie pod kożuchem mięsistego, krwawego błocka nastąpił na coś, co nie poddało się pod jego ciężarem — było tak śliskie, że but obsunął się, a szlachcic zwalił na plecy, omal nie schował w brei razem z głową.
Zerwał się, młócąc ramionami, zanurzył ramię znowu, mrużąc oczy, namacał gładką powierzchnię, a na jej końcu — ząbkowaną krawędź nabitą guzkami.
Szarpnął i wyrwał z odmętów ciężkie jak kloc ciało w zbroi. Damiaaaan!
Jęcząc z bólu, podrzucił go w górę, oparł plecami o stok fosy. Źle zrobił — tamten osunął się pod ciężarem kirysu, zanurzył w bagnie aż po uszy. Jacek wrzasnął, podparł go, podźwignął, uderzył na plask dłonią po ubłoconej gębie. Bił, potrząsał, jęcząc.