Выбрать главу

— Tak się nie godzi! — wybuchnął Dworycki. — Możemy ich uratować. Niech wasza mość zarządzi szturm.

— Nie będę uprzedzał Basmanowa dla trzech straceńców, choćby nawet byli z mej chorągwi. Ludzi jest dużo, a droga do Moskwy tylko jedna. Niechaj żałują swej głupoty, skoro dali się pobrać do niewoli jak ślepe kocięta.

— Walczyli za carskie imię! Godni są lepszego losu! Nie równaj ich, wasza mość, z Moskalami, bo to wolni ludzie. Strata jednego towarzysza znaczy dla nas więcej niż całej sotni siewierskiego tałałajstwa!

Szmer rozległ się między puszkarzami i pomocnikami.

— Patrz — Przybyłowski trącił łokciem Dydyńskiego, z którym na koniach stali na placowej straży — Moskale naszych powiesili na murach.

Dydyński wytężył wzrok. Targnęły nim złe przeczucia.

— Czekajcie tu!

Ponaglił Hetmankę i wysforował się do przodu; nie bacząc na Dymitra, podjechał do Ostromęckiego tak nagle, że starszy nad armatą cofnął się zaskoczony.

— Mości panie bracie, dajcie perspektywę.

Niemal wyszarpnął ją z ręki mistrza artylerii, przyłożył do oka z niewłaściwego końca, odwrócił, przejechał po murach, zatrzymując oko na trzech bladych postaciach. Rozkrzyżowanych na tle szarych dębowych belek jak Jezus Chrystus i dwóch łotrów. Paradne… W tej chwili i w tym miejscu nie oni zgoła powinni być nazywani łotrami.

Stolnikowic zbladł i zatrząsł się. Rozciągnięty i zawieszony na popękanych tarcicach wisiał… Jędrzej Herakliusz Świrski.

Doigrał się!

Dydyński przygryzł wargi, zastanawiając się, czy dawny pocztowy dał się wziąć Moskalom na trzeźwo, czy… Co to, do diabła, miało za znaczenie — aby go odbić, trzeba by stać się nie tylko pijanym, ale na dodatek szalonym!

— Mości panie Ostromęcki, czy możesz strzelać tak, by kule trafiały w sam szczyt muru lub przenosiły nad jeńcami?

Starszy ściągnął kapelusz w dół, zakrył oblicze, a potem przesunął go na tył głowy.

— Kula nie szabla, ona głupia. Raz padnie celnie, innym razem — Panu Bogu w okno. Dlaczego waszmość pytasz?!

— Skoczę konno uwolnić naszych.

— Oszalałeś! Sam jeden? Moskale cię rozstrzelają z murów! Tam siedzą strzelcy z rusznicami, wsadzą ci kulę prosto w rzyć, bez pudła!

— Dlatego zaklinam was na wszystkich świętych: strzelajcie! Jeno tak, aby kule lekko przenosiły nad wałami! Dalejże! Osmalcie im brody, niechaj nie wystawiają parszywych nosów poza parapety i hurdycje.

— Mości Dydyński, nie bądź głupcem! To nie jest Opus palatium de triangulis, tu rozrzut jest większy, niż to wynika z rachunków Jerzego Rheticusa i Kopernika…

— Zatem niech Rheticus i Kopernik będą z wami, kiedy przytkniecie lonty do zapałów. I wszyscy święci!

— Czekajże! — ryknął Ostromęcki, ale Dydyński już nie słuchał. Podjechał galopem do swoich, zerwał z głowy szyszak, szarpnął za hak obojczyka, zrzucił go, zabrał się do sprzączek na ramionach i bokach.

— Co waszmość czynisz?

— Jadę po tamtych!

— Co?! — Przybyłowski rozdziawił gębę, jakby zobaczył na śniegu nagą Afrodytę. — Co takiego?

— Skoczę we dwa konie — zakrzyknął Jacek, szarpiąc się z opornym napierśnikiem. Zrzucił go w końcu, zostając w samym przeszywanym żupanie i z gołą głową. — Panie Nieborski! Z konia!

— Czekajże, bierz mojego podjezdka! — jęknął Przybyłowski. — Giedrojć, daj mu! Czego się patrzysz, oddaj konia! Bierz, to dobra szkapa! Niepłochliwa. Co jeszcze…

— Módlcie się! — krzyknął Dydyński. Uderzył Hetmankę ostrogami i poszedł w skok, ciągnąc za sobą wierzchowca Przybyłowskiego.

— Strzelajcieeeee! — rozdarł się, mknąc obok szańców, na których stały armaty.

Dymitr, Dworycki i pozostali pułkownicy patrzyli na niego jak na szaleńca. Adam zrozumiał, skoczył z koniem, zagradzając drogę buławą.

— Stój! Stawaj, głupcze! Rozkaz!

Dydyński przemknął obok niego jak piorun.

— Strzelaaaaać! — wrzasnął.

I wypadł w pole między działobitniami a murami Nowogrodu!

— Oszalał! — ryknął Dworycki. — Mości panowie, straciliśmy towarzysza.

— Wróć! Wracaj! — krzyczał Gogoliński.

Za późno! Hetmanka gnała jak wicher, z wyciągniętą szyją pruła przez śnieg, zaspy, wyrzucając spod kopyt grudy i bryły lodu.

— Co ja mam robić, mości panowie? — zakrzyknął Ostromęcki. — Strzelać?!

— Strzelaj! — rzucił Dymitr.

— Zabiją go!

— Ja go zabiję! Herr Gott!

— Szałaputa!

— Idyota!

Dydyński nie słyszał tych słów. Pędził pochylony w kulbace, wpatrując się przekrwionymi oczyma w mury Nowogrodu. Łomot kopyt rozsadzał mu czaszkę, mokre, zimne powietrze mroziło krtań i płuca.

— Kurwa matka, końskim kusiem chędożona mać! — zaryczał Ostromęcki. — Zabiją go! Dajcie ognia!

— Jaki kąt strzału, Herr Meister? — wybełkotał pobladły Fogler.

— Pan Bóg to w niebie policzy! — Cejgmistrz rąbnął młotem w klin, wbijając go na oko, porwał lontownicę od najbliższego puszkarza, a potem przyłożył do zapału. — Nieście kulę, anieli niebiescy albo wszyscy diabli!

Panna ryknęła suchym, donośnym grzmotem, jakby pijany Moskal nastawał na jej cnotę. Kula poszła wysoko w górę, przeniosła nad pędzącym jeźdźcem, zawyła wysoko nad murem.

— Feuer! — zakrzyknął do pozostałych puszkarzy. — Zwijać się, diable syny!

— No, ślicznotko! — Fogler poklepał pieszczotliwie lufę drugiej Panny — niecnotliwej, bo właśnie chędożonej wyciorem. — Przekłuć zapał! Podsypać! Ognia!

Dydyński skulił się, słysząc strzały. Hetmanka gnała jak wicher, niosła go coraz bliżej śmierci!

Wał i parkany obsadzone przez strzelców rosły w oczach. Były tuż-tuż, zda się, o rzut kamieniem. O krok, o jeden skok konia.

Żaden strzał nie padł z moskiewskiej strony. Za to druga polska kula zawyła wysoko, padła na mroźne pole, zrykoszetowała, wbiła się w ośnieżony wał, rozerwała go na przestrzeni pięciu łokci, wzbijając chmurę błota i lodu.

Jacek nic już nie słyszał. Nic już nie widział poza spękanym, potrzaskanym parkanem, z którego zwieszali się przywiązani za ręce do lin trzej ludzie skazani na okrutną śmierć przez Basmanowa. Do kroćset — gdyby ten śmierdzący dziegciem brodacz wpadł w ręce Dydyńskiego, ciągnąłby go za koniem za brodę aż do polskiej granicy, aby tym, co zostało, nabić lufę największej Dymitrowej armaty, a potem wystrzelić w stronę Moskwy na cześć Borysa Godunowa!