Выбрать главу

Osadził Hetmankę przed fosą, zeskoczył na łeb na szyję, nie puszczając cugli, powlókł ją i drugiego konia bliżej, choć opierały się, kuliły łby, biły kopytami w śnieg. Wyciągnął szablę, wbił z rozmachem w śnieg, okręcił wodze wokół jelca, ścisnął, zostawił. Nie było czasu!

Teraz szybko! Bez tchu!

Fosa.

Na szczęście zamarznięta, pokryta świeżym śniegiem, a wcześniej po części zasypana faszyną. Przeskoczył przez nią w jednym mgnieniu oka.

Wał. Jezu Chryste! Śliski.

Ośnieżony.

Przerył się przez puchową pryzmę bieli, potknął, wywrócił raz, drugi, zjechał na powrót do fosy.

Wystrzał z rusznicy zabrzmiał jak grom. Kula świsnęła nad głową.

Drugi strzał, trzeci, czwarty.

Mieli go niczym na patelni!

Nic to. Gryzł ziemię i śnieg, by wspiąć się na górę. Przebyć te kilka łokci stromizny, dopaść parkanów.

A potem kula z polskiej strony uderzyła z gwizdem w pole tuż przed wałem. Kwik i rżenie koni, łoskot drewna!

Wrzaski i krzyki Moskwy, ale był już na górze, pod parkanami. Przedarł się, wspiął, dopadł murów!

Z bliska wyglądały na dużo gorzej potrzaskane, niż sądzili. Brunatne tarcice pokryte były jasnymi pęknięciami, odpadały z nich drzazgi, sęki. Osmalone miejsca, tam gdzie uderzyły kule, znaczyły się wyraźnymi wgłębieniami.

Nic, teraz jeńcy.

Wisieli nad nim bosi, półnadzy. Obdarci do koszul i galotów, na linach. Usłyszał strzał, potem świst. Strzała wbiła się w śnieg przy jego lewej nodze.

Do diaska, nie miał jak ich oderżnąć! Nie mógł doskoczyć do lin! Nie dostawał!

— Świrski! Bracie!

Pocztowy wisiał z głową obróconą w bok. Żył, bo zamrugał oczyma, opuścił zakrwawioną, zarośniętą gębę, wpatrzył się w Dydyńskiego, jakby zobaczył anioła.

A Jacek wyrwał zza pasa kindżał, chciał dopaść dawnego kompana…

Wystrzał rąbnął z góry jak grom z jasnego nieba. Dydyński zobaczył chmurę dymu, poczuł gorące drobiny prochu na gębie.

Mieli go, widział ponad parapetem smagłych brodaczy w futrzanych kołpakach. Pokazywali go sobie, wysuwali lśniące lufy rusznic.

Musiał być w biegu… przez cały czas. Inaczej…

Kula z armaty rąbnęła prosto w szczyt drewnianego muru po lewej. Podmuch przewrócił go na ziemię, obsypał drzazgami, impet był tak potężny, że ziemia zadrżała. Dydyński ogłuchł. Przez chwilę słyszał szum, który nagle, zupełnie niespodziewanie, rozpadł się na tysiące odgłosów.

Na rogatego diabła! Ostromęcki mówił prawdę. Kule z dział mogły zmieść go na proszek, rozerwać na strzępy. Czuł się jak mucha między młotem a kowadłem.

Ścisnął kindżał, podskoczył, wybił się jak mógł najwyżej, chwytając lewą ręką koszulę na piersi pierwszego z jeńców, podciągnął, a kiedy lniana płachta trzasnęła w ręku, wbił rozpaczliwie kindżał w szczelinę między tarcicami, zawisł na nim, chwycił się ramienia nieszczęśnika.

Jeniec, pokrwawiony, posiniaczony, zajęczał, krzyknął coś, czego Dydyński nie zrozumiał. Zaciskając zęby, wyrwał kindżał, zawisł na szyi więźnia, a potem podciągnął się w górę, znajdując oparcie w szczelinach pokrywających mur. Chlasnął kindżałem ponad ręką jeńca, przeciął linę jednym ruchem.

Od razu stracił oparcie, pojechał w lewo, zawisł umieszczony na ramionach wijącego się człowieka, dygocącego z bólu. Ale wytrzymał! Wspierając się na głowie tamtego, chlasnął ostrzem po drugiej linie!

Przeciął!

Runęli w dół, spadli do podnóża muru. Raniony towarzysz czy pocztowy wrzasnął przywalony ciężarem stolnikowica. Dydyński zerwał się, chwycił go pod ramiona, posadził.

— Żyj, bracie! Polaku.

— J-j-j-j-ja — wychrypiał tamten z krwią. — Li-li-twin…

— Trzymaj się, boćwiniarzu!

Biegł już do kolejnego jeńca. Nie to, że chciał Świrskiego zostawić na koniec, po prostu tamten wisiał niżej — mógłby odciąć go z więzów, gdyby podskoczył, a może tylko zaparł się o ścianę…

Nie zrobił tego. Wystrzał wstrząsnął powietrzem — ba! całym światem. Ogromna, czterdziestofuntowa kula z Samsona spadła z piekielnym impetem w pole u podnóża muru. A potem zrykoszetowała, odbiła się od zamarzniętego lodu — poszła jak piłka wprost na nich.

Dydyński zasłonił się łokciem. Kula świsnęła przed nim, rąbnęła w parkan tam, gdzie wisiał kolejny jeniec. Z okropnym odgłosem prutych szmat zmiażdżyła go, rozerwała na krwawe strzępy…

Impet rzucił Jacka w tył. Padł na nogi Litwina, rozłożył się jak długi, oślepły, ogłuszony. Gdyby to był zwykły strzał, nie zostałaby z nich garsteczka popiołu.

Dydyński podniósł się śliski, mokry, cały przemoczony. Czyżby spadł deszcz? Moskale szczali z murów?

To była krew!

Spojrzał na miejsce, w którym wisiał jeniec, i skoczył dalej. Zamiast ciała zobaczył dwie zakrwawione ręce kołyszące się na powrozach. Samotne jak para wisielców pod jesiennym niebem.

— Świrski! — rozdarł się od ucha do ucha. — Świrskiiii! — ryczał, dopadając dawnego pocztowego.

Dalej poszło jak w bajce. Bo Jacek nigdy nie uwierzyłby, że sprawił to wszystko tak łatwo i prosto; nawet kiedy po latach opowiadał o swoich przygodach przy kuflu zacnego biłgorajskiego piwa. Wyszukał pęknięcie w poziomej tarcicy, wbił tam palce, wspiął się, chlasnął kindżałem, omal nie obcinając Świrskiemu palców lewej dłoni. Zeskoczył, kiedy Herakliusz zawisł na drugiej ręce.

— Jacek! — jęczał pocztowy, kręcąc głową. — Ty… Naprawdę ty! Panie Boże miłosierny, zmiłuj się nad nami grzesznymi…

Nie było miłosierdzia. Dydyński dojrzał, jak w koszmarnym śnie, że nagle lina, na której wisiał Świrski na prawej ręce, przeszorowała po nierównych deskach parkanu. Pocztowy pojechał w górę, zawadził plecami o szczelinę w murze, zajęczał żałośnie. A Jacek pojął, że przeklęci Moskale, kozo- i matkojebcy, bękarty diabła i potomków Tamerlana, synowie Beliala, Belzebuba i tureckiego sułtana, próbowali podciągnąć pocztowego do góry, na szczyt parkanu!