Więc chwycił nogę Herakliusza z całej siły, zawisnął na niej. Świrski zatrzymał się w połowie drogi między niebem a ziemią, zajęczał, krzyczał, bił głową w zakrwawione bale.
— Nie uda mu się! — rozdarł się Dymitr. — Patrzcie! Straciłem wiernego sługę!
Błagam cię, wróć, jęczał w myślach Dworycki.
Moskali musiało być więcej, bo nagle Jacek poczuł, że dźwigają go z ziemi razem z pocztowym i nawet jego ciężar nie jest w stanie zatrzymać nieszczęsnego więźnia w miejscu. Podjechał na dwa łokcie w górę i poczuł, jak noga Świrskiego wyślizguje mu się z zakrwawionej dłoni.
Nic nie zostało. Tylko modlitwa…
Lecz pomoc nadeszła. Nagle ktoś chwycił Herakliusza za drugą nogę. Pociągnął, przytrzymał.
Litwin! Przybywał Dydyńskiemu na odsiecz, jak boćwiniarska konnica pod Grunwaldem. Przytrzymał mocno, na ile pozwalały mu nadwątlone siły.
— Linę! — jęknął. — Tnij linę, do kroćset.
Dydyński spojrzał zrozpaczony na górę, a Świrski okazał się w tym wypadku znacznie rozsądniejszy od niego. Wyciągnął brudną, skaleczoną lewą rękę.
— Rzuć mu kindżał!
Dydyński puścił pocztowego, opadł, wyrwał sztylet zza pasa.
Podrzucił go delikatnie i ostrożnie, tak by trafił w samą dłoń Herakliusza.
Świrski chwycił żelazo. Wleczony w górę odchylił głowę, machnął lewą, uzbrojoną ręką, próbując przeciąć więzy. Nie sięgnął! Niewiele myśląc, przytknął krzywe ostrze do sznurów obejmujących nadgarstek. Piłował raz za razem, tnąc skórę.
Zdążył!
Nagle spadł im na głowy. Uderzył Dydyńskiego bosą piętą w ramię. Zaryczał, zajęczał, zaniósł się kaszlem…
— Do koni! — wycharczał szlachcic. — Prędzej.
Pędzili, potykając się, ślizgając na śniegu. Dydyński niemal biegł, obejmując ramieniem Świrskiego. Zjechali do fosy na własnych siedzeniach, pognali przez przysypane śniegiem chrusty i faszynę.
To dziwne, ale konie nie uciekły. Litwin szarpnął za wodze, ale Dydyński chwycił rękojeść szabli, zaparł się, wyrwał broń ze śnieżnej zaspy. Porwał wodze Hetmanki, pozostawiając tamtemu podjezdka.
Huk strzałów zabrzmiał za ich plecami. Żaden nie trafił.
Górą poszła w odpowiedzi kula z Panny, świsnęła na pohybel Moskwie, trafiła w jakiś dom w grodzie, bo usłyszeli trzask pękających belek, wrzaski i nawoływania posadzkich.
Dydyński przerzucił Świrskiego przez przedni łęk, wbił nogę w strzemię, odbił się, przeszorował butem po śniegu. Strach poderwał go z ziemi, wrzucił w kulbakę. Hetmanka runęła galopem, poszła cwałem za umykającym Litwinem.
Pędzili, ile się tylko dało. Skulony Dydyński przytrzymujący jęczącego Świrskiego. Za sobą słyszał suchy trzask wystrzałów, którymi żegnali ich strzelcy, a potem coś gorszego — grzmot działa.
Gnali jak wicher, choć wolniej niż poprzednio. Hetmanka, obciążona podwójnym ciężarem, zostawała w tyle, odpadała…
— Dochodzą! — zakrzyczał Ostromęcki. — Nabijać!
— Trzymaj się, mości Dydyński! — Przybyłowski zacisnął dłonie w pięści.
Znów uderzyły działa z polskiej strony. Odpowiedziały im moskiewskie. Górą nadciągał szum pocisku, potem odgłos uderzenia; przez chwilę Jackowi zdało się, że kula rozrywa ich na kawałki!
Lecz pocisk padł z lewej, tuż za nimi. Hetmanka stuliła uszy, rwała do przodu…
Impet uderzenia pocisku był ogromny. Pan stolnikowic spadł razem ze Świrskim w gęsty śnieg, dostał bryłkami lodu w gębę i znieruchomiał z ustami pełnymi lodowatych igieł.
Hetmanka rzuciła łbem, strzeliła z zadu, aż szlachcic miał okazję podziwiać podkowy tylnych kopyt, uciekła za podjezdkiem, na którym zmykał sprytny Litwin.
Dydyński został sam z jęczącym Świrskim, w połowie pustego pola między murami a szańcami Dymitra.
Działa grzmiały, wyrzucając ogień i śmierć. Strzelcy bili do nich z rusznic i hakownic. Jacek podjął rękę Świrskiego, przerzucił przez kark, dźwignął pocztowego z ziemi i ruszył w stronę swoich.
— Mości panie Dydyński — zajęczał do siebie — tak właśnie kończą się przygody. Nie będzie komu pisać diariuszy.
Ale to nie był koniec. Bo nagle, kiedy szedł poprzez śnieg pod gradem kul, z prochowych dymów wychynął kary pysk koński ze strzałką na czole. A za nim frasobliwe oblicze Dworyckiego.
— Daj go na kulbakę! — krzyknął, obracając konia na zadzie.
Dydyński dźwignął pocztowego, wrzucił go na grzbiet karosza, na olstra z pistoletami. Dworycki przytrzymał Herakliusza, by nie spadł.
— Łap się strzemienia! Dymamy stąd.
Ścigani przez kule pędzili do obozu. Dydyński biegł ledwie żywy, pokryty krwią, pyłem, prochem i potem.
I modlił się, aby to wszystko się skończyło…
Aż wreszcie zamajaczyły przed nimi szańczyki Ostromęckiego, konie i ludzie. Niemal wbił się w karmazynowy husarski żupan Gogolińskiego. Padł wówczas na kolana, zdyszany, umierający ze zmęczenia i bólu.
Zatoczył się — byłby runął w śnieg, gdyby go ktoś nie podtrzymał. Zobaczył krasne barwy, husarskie skrzydła przytroczone do tylnych łęków kulbak, żupany z pętlicami, szable, magierki i czapki zwieńczone czaplimi piórami.
Niebo było z polska karmazynowe.
Wrzask, tryumfujący ryk zwycięstwa, który dobywał się ze wszystkich gardeł, szedł pod niebiosa. Konie rżały, puszkarze podrzucali kapelusze do góry, z tyłu Kozacy strzelali z samopałów, ruszali w prysiudy.
Dydyński objął Świrskiego, zmiażdżył go w uścisku, przycisnął pokrwawioną głowę do piersi. Z boku do jego nóg rzucił się Litwin. Modlił się, zawodził i jęczał, jak gdyby wzywał na świadków dawnych pogańskich bogów.