— Świrski, daruj moją winę.
Herakliusz nie mówił nic — pewnie Dydyński za mocno przyciskał go do piersi.
— Proszę… Odpuść mi, jak Jezus Chrystus.
— Odpuszczę — wychrypiał były pocztowy — jak mnie waść nie udusisz.
Jacek puścił Herakliusza. Ten zakaszlał, splunął krwią.
— Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr — rzekł. — Nie ma już waśni, nie ma winy, pomagaj Bóg.
— Wrócisz do mnie? Na służbę.
Świrski uśmiechnął się. I pokręcił głową.
— Nie wrócę, mości panie stolnikowicu. Chciałbym jak dawniej. Ale… Zaciągnąłem się… Po towarzysku do roty pana Fredry. Sam waść rozumiesz, służba nie drużba.
— Panie Świrski, niechże cię kule biją! Za grzechy moje przyjmuję.
Uścisnęli się jeszcze raz.
Dymitr szedł do nich pieszo, w otoczeniu pułkowników i dworu. Rozwarł szeroko ramiona, podał dłoń stolnikowicowi. Lecz jeśli myślał, że szlachcic ją ucałuje, to mylił się, bo Dydyński po prostu ją uścisnął.
— Mości panie Jacku, winszuję męstwa i wiktorii. Z takimi kawalerami moja sprawa upaść nie może.
— Daj Bóg.
— Doprawdy zadziwiła mnie dzisiaj chrobrość polska. Mości panowie! Oto ja — car moskiewski, prawowity naslednik Iwana Groźnego, Rurykowiczów i innych przodków moich, ogłaszam wszem wobec, że od tej pory możecie zwać pana stolnikowica Jackiem nad Jackami, bo to sprawił, co nad siły i wszelkie było oczekiwanie!
Padli sobie w objęcia.
— Bądź pewien, waszmość, że będę się umiał odwdzięczyć… Kiedy już zasiądę na moskiewskim Kremlu. A teraz — trzymaj w podzięce. I nie próbuj odmawiać!
Jednym ruchem zrzucił z ramiona aksamitną karmazynową ferezję z jedwabnymi pętlicami i diamentowymi guzami, a potem narzucił ją na ramiona Jacka.
— Odprowadźcie ich do cyrulika. Na opatrzenie. Dalejże, mości panowie!
Husarze rzucili się do Dydyńskiego, Świrskiego i Litwina, który nawet nie zdążył podziękować za ratunek. A potem niemal ponieśli ich do obozu.
Dymitr zaś, wdziawszy szubę, którą natychmiast podał mu pokojowiec, dosiadł siwka. Ktoś zamajaczył u jego boku, przedarł się poprzez dymy i śnieg, który już znowu zacinał. Jaśnie pan Mniszech.
— Hej, mospanie, komuś oddał moją ferezję?! — zakrzyknął z miejsca wojewoda sandomierski. — Pójdę z torbami, jeśli pachołkom karmazyny będziesz rozdawał!
— Ten pachołek dziś stał się olbrzymem. Jaki pachołek, do diabła, towarzysz husarski mojej chorągwi, Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki. Okrył się nieśmiertelną sławą.
— Dydyński? Jacek? Stolnikowic? Do diaska, nie poznałem go po stroju — zafrasował się Mniszech. — Boże mój, Panie światłości wiekuistej, jak to się czasem można pomylić. No, pędzę i ja mu powinszować. Bywaj.
I jaśnie oświecony wojewoda sandomierski ruszył za czeladzią i pocztowymi złożyć ukłony i uszanowanie Dydyńskiemu.
Die 2 decembris n. st., 22 novembris st. st.
Stancja Dydyńskiego, obóz Samozwańca
Godzina druga w południe
Anastazja rzuciła się na niego jak lwica, ledwie przekroczył próg. Chyba myślała, że wraca stolnikowic, bo kiedy dojrzała zasępione oblicze Nieborskiego, zrozumiała błąd i zatrzymała się w pół kroku.
— Co z nim? Czemuś nic nie powiedział?! Żyje?
— Kto taki? — spytał, nie unosząc głowy. — Borys? Świrski? A może Samozwaniec?
— Jakiś ty głupi! Ojczulek Dydyński.
— Żyje, żyje. Złego diabli nie biorą.
— Jakiż on zły! Boży człowiek! — jęknęła, a pocztowemu wydało się, że w jej oczach zobaczył łzy.
— Widzę, dla kogo boży. Ubrał cię jak carską księżniczkę.
Anastazja opuściła ręce, pogładziła nakładną niewieścią szubę wkładaną przez głowę — teraz przystrojoną kiką — czapką, spod której wypadał długi, skręcony w ciasnych zwojach złotawy warkocz.
— Gdzie on? Gdzie jest?
— U cyrulika. Co ci tak śpieszno? Jeszcze rozgrzejesz mu łoże.
Nie wiedziała, kiedy znalazł się przy niej i wolno, ale stanowczo położył ręce na ramionach, dotknął szyi.
— Dość! Puść! — syknęła. — Precz!
— Ty co?! — warknął. — Ty…
Nie puszczał, wtedy szarpnęła się, a kiedy naparł całym ciałem, uskoczyła w bok. Nieborski zachwiał się między stołem a krzesłem, potknął, padł do przodu, wleciał na maszt, omal nie zwalił się na skrzynię.
Spoglądała, jak rozeźlony gramolił się na nogi.
— Nie wróci szybko. Mamy czas. Mogłabyś… być trochę milsza.
— Nie!
— A, rozumiem. On możny pan, to-wa-rzysz. Ulubieniec cara. Jacek nad Jackami. A taki zwykły chudopachołek jak ja śmierdzi carskiej księżniczce.
— Co ty tam wiesz.
— Pewnie — ruszył w jej stronę z zimnym uśmiechem — pan Dydyński kutasa też ma nad kutasami, co — może się mylę?
Cofnęła się do wyjścia.
— Ty kto jesteś, myślisz? Kniahini? Co ty dla niego — moskiewska kurwa! Bladź, co pod każdym rozkłada nogi!
— Idź precz!
Podniósł się, ruszył w jej stronę, a wtedy krzyknęła — głośno i donośnie.
— Hej, co tam? — zagrzmiał głos Borysa. — Potrzebujecie czego?
— Nagła krew cię zalała — mruknął Nieborski. — To siedź tu. Sama. Ty dla niego barachło. A dla mnie…
Nie słuchała, wbiła wzrok w przestrzeń.
Machnął ręką, zaklął i wyszedł z namiotu.
Die 12/2 decembris
Szańce Samozwańca pod Nowogrodem Siewierskim, późna noc
Dowodzenie nad Moskalami przejął w następnych dniach hetman mróz. Przez cały tydzień od piątku do soboty walił śnieg, wicher wciskał się w szczeliny namiotów i trudno było wyprostować się na szańcach. Oto zaczęła się sroga moskiewska zima, inna niż w Rzeczypospolitej. Tam bowiem przed nastaniem śniegów przyroda zasypia powoli jesienią, aby obudzić się na nowo, w Moskwie zaś ginie pod śniegiem gwałcona przez mróz, tak jak każda myśl o wolności niweczona przez carskie okowy. Zima w Rosji jest symbolem śmierci i zniszczenia. Najmniejszy ślad życia nie zdoła przetrwać do następnego roku.