Jeszcze tego samego wieczora Ostromęcki nakazał podciągnąć artylerię do wałów Nowogrodu, ustawić kilka dział naprzeciwko miasta, a resztę na wprost Spaso-Preobrażeńskiego Monastyru obwarowanego nie tylko wałami i zasiekami, ale także kamiennym murem pamiętającym czasy Włodzimierza Wielkiego. Korzystając z odwilży, usypano szańce i działobitnie, z których spiżowe panie mogły skutecznie popieścić kulami wrogów Dymitra.
Nazwanie wysłużonych wężownic, słowiczków i jaszczurek carską artylerią zakrawało na dobry żart. Osiem działek i sześć śmigownic mogło najwyżej zabawiać Moskali pukaniną, ale nie wystraszyło bynajmniej Basmanowa ukrytego za dębowymi parkanami, wałami i częstokołami. Ostromęcki, a i sam Dymitr liczyli bardziej na zbrojną demonstrację niż zmiażdżenie Nowogrodu tak żałosnym ostrzałem. Starszy nad armatą nakazał dawać ognia nieprzerwanie przez całą noc, bijąc nie w wały, ale w miasto. Osiągnął tyle, że śmiertelnie wystraszył stado wron zasiadających na dachach cerkwi, bo zły los wytrącił mu z ręki najlepsze karty. Najcięższe działo — dwudziestoczterofuntowa Panna — ostało się samotnie w błotach pod Morawskiem.
Piechota stanęła na szańcach. Kozacy, rozdzieliwszy się na sotnie, otoczyli Nowogród, Moskale założyli obóz nieopodal stancji polskich chorągwi.
Ponieważ jazda nie była potrzebna do oblężenia, Dworycki pozwolił zjechać rotom do obozu. Nie wszystkim uśmiechało się nocowanie w błocie i bagnie; wszak towarzysze husarscy i kozaccy nie żaby — nie tylko wody nie piją, ale i w wodzie niemiło im przebywać. Do taboru ściągnęło jednak sporo okolicznego bojarstwa, dworiaństwa i posadzkich ludzi, aby bić pokłony nowemu carowi. A przy okazji napraszać się ze stancjami i gościną dla co znakomitszych rycerzy. Polacy nie dali się prosić — Dworycki wkrótce rozdzielił husarzom kwatery. I tu był pies pogrzebany, jak powiadają Moskale. Niespodziewanie do Dydyńskiego zbliżył się niestary Moskal w szubie i niedźwiedzim szłyku.
— Wasza miłość pozwoli ze mną. Jam sługa bojarzyna Iwana Izmajłowa. Ojczulek Iwan Jakowlewicz prosi was na kwaterę, aby ugościć sprzymierzeńców Jego Carskowo Wieliczestwa. Zaprasza w gościnę z pocztem i czeladzią do dworu pod miastem.
Dydyński zapomniał języka w gębie, bo nie rozumiał, dlaczego Moskal wybrał właśnie jego. Wątpliwości rozwiał Dworycki.
— Chodzą słuchy o tobie — mruknął — że jesteś zaufanym sługą cara. Izmajłow, jak każdy Moskal, chce zaskarbić sobie łaski Dymitra, bo prosił mnie, aby dać mu na stancję tego rycerza, co był z lutrem Buczyńskim pod bramą w Czernihowie. Jedź z nim, będziesz miał jak u Pana Boga za piecem.
— Oby mi poszło na zdrowie — rzekł zmęczony Dydyński. Zgodził się, bo perspektywa spędzenia nocy pod dachem była o wiele bardziej kusząca niż noclegu w zalanym wodą obozie. — Panie Świrski, panie Nieborski! Jedziecie ze mną. A, prawda — przypomniał sobie już na kulbace. — Zabierzcie Borysa i pachołków.
Die 21/11 novembris
Wioska w pobliżu Nowogrodu
Godzina dziewiąta w nocy
Czworoboczny dwór Izmajłowa czerniał w świetle księżyca nad polami jak wojenny okręt na spokojnym morzu. Ponury, o stromym dachu krytym brzozową korą, wzniesiony nieopodal wioski pełnej nędznych kleci i czarnych chat.
Bojarzyn czekał we wrotach z drugim sługą, a może synem — Dydyński równie dobrze wyznawał się w jego koligacjach co w liczbie dworskich dziewek, które zdobywały zasługi w łóżkach jego dziadów. Moskal powitał ich w kołpaku z otokiem, w aksamitnej ferezji haftowanej w kwieciste sztuczki i podbitej wilczym futrem. Sługa chadzał w pikowanym sarafanie, czyli kaftanie otwartym z przodu, w czapce i przy szabli. Pachołkowie, którzy rozwarli wrota, mieli żupany i koszuliny, czyli najtańsze szuby, w jakich Dydyński widywał nawet niewiasty na targu.
Izmajłow skłonił głowę, jeszcze zanim Jacek zeskoczył z kulbaki. Stolnikowic odwzajemnił ukłon hardo. Co, może on, szlachcic polski, miał bić czołem jakiemuś Moskalowi śmierdzącemu dziegciem? Niedoczekanie!
Pachołkowie pokłonili się w pas, ściągając czapki z wygolonych głów. Niespodziewanie również Borys zeskoczył z Myszatego i oddał czołobitny pokłon bojarowi.
— Błagodietielju mojemu czełom kłaniaju[1] — rzekł Izmajłow. — Zapraszam do domu, mospan. Wybaczcie mnie głupiemu, ale otczestwa waszewo błagorodia nie znaju[2].
— Otczestwa? — Dydyński zdumiony przeniósł wzrok na Borysa. — A to co znowu?
— Jak było na imię ojcu waszej miłości? — zaszemrał Oboleński. — Tak u nas ludzie między sobą rozmawiają.
— Aleksander.
— A zatem, Jacku Aleksandrowiczu, proszę pokornie do górnej izby na wieczerzę. A wcześniej do powałuszy, złożyć łuby.
— Rad z gościny skorzystam.
Weszli na ganek, potem po schodach na podklet, czyli piętro zwieńczone czerdakami — nadbudówkami, w których mieściły się izby. Moskal wprowadził ich na kolejny ganek, potem do przedniej sieni — dla gości i pana domu. Szybko przeszli do gornicy i od razu do bocznej izby, gdzie na ścianach obitych aksamitem i kitajką wisiały dwa rzędy świętych ikon i obrazków, a na półkach pod nimi stały lampki i świece. Przy ścianach ustawiono ławy okryte sukiennymi poławocznikami, z boku stał grubo ciosany stół okryty obrusem, dwie skrzynie, szkatuła. I jeszcze stosy poduszek i pierzyn, dwa wezgłowia, z tego jedno mniejsze — zwane bumażnym. Wysoki lichtarz i dwa zydle. Pieca nie było, zamiast niego przez róg komnaty przechodził gliniany komin pomalowany w kwieciste wzory. Widać palenisko było piętro niżej — w poziemnej izbie, a służba nie żałowała drzewa — w komnacie panowało gorąco, choć z kątów rozchodziła się woń kurzu i stęchlizny.
— Oto wasza kwatera, Jacku Aleksandrowiczu — rzekł bojar. — Ostawcie i ochędożcie się, a zaraz na wieczerzę pokornie prosimy.
Kiedy zostali sami, Dydyński pozbył się z pomocą Nieborskiego obojczyka i naramienników, rozpiął karwasze, wyłuskał się ze zbroi, zdjął husarski szyszak, już bez strusich piór, które sprofanował moskiewski wisielec na bramie w Morawsku.
Dydyński zdjął przeszywanicę zakładaną pod zbroję dla mokrej żołnierskiej roboty, narzucił jedwabny żupan, karmazynową delię i wilczy kołpak. Przypasał starą, dobrą węgierkę.