Выбрать главу

Czekali z biciem serc. Z nadzieją, że sława i łupy odmienią ich nędzny żywot. Czekali na bitwę, bój, śmierć i zgubę. Na śmierć — jedyną i ostateczną rzecz, która czekała na tym świecie wielkich i maluczkich. Bogatych i biednych, dumnych i tchórzliwych.

Lecz każdy miał nadzieję, że nie nadejdzie dziś.

Przez całe popołudnie ścierali się harcownicy, strzelali z pistoletów, nacierali na szable i pałasze. Bili z łuku, ukrywając się za kulbakami przed wrogimi grotami. Jednak dzień sądu nie nastąpił.

Dopiero dwudziestego dziewiątego grudnia, w środę, późno w noc Mścisławski poderwał dworiańską i bojarską konnicę, zaalarmował strzelców, a potem podszedł nie niepokojony pod Uzruj. Kiedy w taborach Samozwańca ogłoszono alarm, stanął w polu i nie próbował zaczepki aż do świtu.

To była wojna nerwów. Próba sił przed starciem. Wszyscy w obozie Dymitra spali na zmianę, dzierżąc w ręku wodze okulbaczonych koni. Gotowi zerwać się na pierwszy sygnał do ataku.

Trąbienie ozwało się o świcie. Stawali w ordynku po ciemku, słysząc, jak pod kopytami koni chrzęści świeży śnieg. Z daleka dochodziło wycie wilków, od moskiewskiej strony huknął pojedynczy wystrzał. Księżyc, zdobiony w wiotką przędzę chmur, zniżał się nad lasami i rozlewiskami Desny, które nie zamarzały nawet zimą.

Stali owiani parą końskiego oddechu, w husarskich zbrojach, na których osadzał się szron. Na polu przyszłej bitwy nie działo się nic. W blasku księżyca i rysującej się na wschodzie łunie przedświtu widzieli ciemną, poruszającą się wolno masę upstrzoną ognikami. Po wschodzie słońca mogli już odróżniać gromady ludzi i koni, zarysy armat i chorągwi.

Dzień zalśnił na niebie, a Mścisławski nie ruszał do ataku. Dymitr też czekał. Czyżby w tej ostatniej chwili przed ostatecznym rozrachunkiem sumienia wziął go strach? A może liczył, że armia moskiewska przejdzie na jego stronę, a dumny kniaź będzie bił mu czołem?

Wystrzał z działa po carskiej stronie mógł być sygnałem do boju. Fałszywy znak. Na pole wyjechała grupa zbrojnych bojarów i ich sług. Szli rysią, z białą flagą, wprost ku wojskom Samozwańca i było jasne jak słońce, że zanim przemówią działa i muszkiety, Mścisławski postanowił spróbować pertraktacji.

— Można wracać — zakonkludował Przybyłowski, widząc, jak na spotkanie z Moskalami ruszają Buczyńscy i Mniszech z czeladzią.

— Co też waszmość powiadasz?

— Już po bitwie — zawyrokował Przybyłowski. — Zaraz kniaź pocałuje w dupę carzyka, a jeśli nawet potem ureże mu gardło, bo znajdzie się kolejny samozwaniec, to wszystko i tak zostanie w jednej moskiewskiej rodzinie.

— Stój w szyku! Kazali czekać, to poczekamy! — zakrzyknął Gogoliński.

— Można na harc? — zapytał Odrzywolski.

— Nie było rozkazu.

— Kozacy poszli. Zdałoby się przetrzepać Moskala na parę groszy.

— Jedzie Dworycki — wskazał Rudomina. — Pewnie przywiezie nowiny.

Adam podjechał do nich na karym natolijczyku, osadził go ostro przed Gogolińskim.

— Mości panowie, rozmowy trwają. Jaśnie oświecony pan wojewoda chce przekabacić Mścisławskiego na stronę carewicza.

— Harce?

— Zakazano, ale… Potrzeba nam języka. Kto się zgłasza? Kto gotowy porwać Moskala?

Rzucili się prawie wszyscy, jednak Dydyński i Rudomina wysforowali się do przodu.

— Ja się zgłaszam! — zakrzyknął pan Michał, którego koń dał się zepchnąć z drogi przez Hetmankę.

— Ja jestem pierwszy — mruknął Dydyński.

— A ja wyżej zapisany w regestrze!

— Regestr można zmazać, a tym — Jacek uderzył się po szabli — wypisać nowy, choćby na twojej gębie, panie bracie!

— Świń my razem nie paśli, proszę wielmożnego pana! — warknął Rudomina. — A paszoł ty w kiebienie matier!

Zanim Dydyński wyciągnął szablę, Dworycki zmienił się w króla Salomona:

— Pojedziecie obydwaj! I nie wracajcie bez Moskala.

— Żywego — dorzucił Gogoliński.

— A może być popsowany? — zapytał Rudomina.

— Byleby mógł śpiewać.

Dydyński zdjął z przedniego łęku tok z kopią, podał go Nieborskiemu, który z pomocą Kliszewskiego, pocztowego Rudominy, złożył długie drzewko na śniegu.

— Panie Nieborski, zajmij moje miejsce.

— Kliszewski! — zakrzyknął Rudomina. — Zawezwij Antoszka, niechaj ci kobyłę zostawi, a sam tu chyżo gania!

Kliszewski skoczył w tył, gdzie za chorągwią stała luźna czeladź, i wrócił po chwili z chłopcem Rudominy.

— No, mości panie, ruszać tak i trzeba — zagadał Rudomina. — Pocztowych ostawiajem, a tak i pojedziemy z moich chłopcem, bo to przechera największy w Tykocinie.

— Jak waszmość chcesz złapać Moskala?

— Oto i prosto — jako rybę do saka. Antoszek nam i pomoże. Takoż jedźmy.

— Ale gdzie?

— Ot tam, w chrusta. Ja już pewny koncept mam, co waści będę kładł do głowy, jakbyś był niekumaty.

Pole przyszłej bitwy ograniczone było od wschodu rozlewiskami Desny, od zachodu zaś pasmami lasów, które wysuwały swe długie jęzory daleko w zamarznięty step. Dalej zaś ciągnęły się chaszcze i chrusty, które przedzielały rozwinięte w szyku wojska. Na lewym skrzydle moskiewskie sotnie tworzące pułk prawoj ruki stały blisko zarośli. Tam kierował się Rudomina, a za nim Dydyński i Antoszek.

Objechali sotnie i chorągwie lewego skrzydła wojsk Dymitra. Przebrnęli przez zaspy i po śnieżnym polu podjechali do gęstwiny. Krzaki zasypane z góry śniegiem, który utworzył grube płaty i grudy na gałęziach, były dobrą zasłoną przed wrogiem.

Rudomina zaszeptał z Antoszkiem, ten zaś roześmiał się od ucha do ucha, a potem ruszył rysią w stronę Moskwy.

— Panie Dydyński, a trzymajcie wy sablię na podorędziu — zaśpiewał z podlaska Rudomina. — Zaraz Antosek Moskali nam naprowadzi. A wtedy każdego kurwego syna w łypę! I już po sprawie.

— Jak naprowadzi? Chcesz, żeby zginął?

— Już on tam wie, co robić należy. Patrzaj, mospanie, jak Moskali za nos wodzi niby durniachy.

Dydyński wyjrzał spoza gęstwiny. Antoszek jechał w stronę najbliższej dworiańskiej sotni. Natychmiast został spostrzeżony, ale wrogowie nie wysuwali się jeszcze z gromady, obawiając się widać podstępu.