— Patrzcie — rzekł Świrski, który na trzeźwo miał wzrok wilka, a po pijanemu — sokoli. — Piec świeżo podmalowany. Krew?
Dydyński zatrzymał się w pół kroku. Sięgnął do juków i wydobył kindżał. Przez chwilę ważył go w ręku, potem wsunął za cholewę buta, dla wszelkiego spokoju. A co jeszcze miał zrobić?! Spisać testament? Przecież nie wybierał się na kujawską biesiadę, gdzie szlachtę w tany porywała sama śmierć.
— Chyba nam gardeł nie urezają, mości Świrski. W gościach jesteśmy. Gość w dom, Bóg w dom.
— Znałeś, wasza mość, braci Rosińskich z Teleśnicy nad Sanem? Pan Krogulecki też u nich gość był, a głowę w świetlicy zgubił.
— Idziemy.
Izmajłow czekał na nich w gornicy, pod ścianą zawieszoną ikonami, kłaniając się może nie w pas, ale wystarczająco nisko, aby Dydyński poczuł się jak prawdziwy pan. Jednak po prawdzie nie wiedział, jak odwzajemnić jego honory — czy się po polsku przywitać podaniem ręki, czy może obłapić albo po prostu odkłonić?
Z kłopotu wybawił go Borys. Zdjął czapkę, przeżegnał się, spojrzał na ikony i trzykrotnie pokłonił się im, dotykając ziemi palcami, następnie zgiął się w pas.
— Błagodietielju mojemu i kormilicu rabski czełom biju — rzekł — kłaniajus stopam twoim, gosudaria mojewo, prosti memu okajaństwu, dozwol mojej chudosti[3].
Stolnikowic spojrzał na niego jak na małpę ze zwierzyńca Jana Zamoyskiego.
— Pokłońcie się trzy razy ikonom, ojczulku — wyszeptał Borys. — A potem gospodarzowi. Taki obyczaj.
Dydyński zdjął kołpak, przeżegnał się, ale po katolicku, skłonił głową gospodarzowi, spojrzał na ikony. I starczy. Nie było nawet mowy o tym, aby on, szlachcic polski, bił czołem Moskalowi, choćby się niebo zapaść miało.
Świrski pokłonił się, a Nieborski, który szedł z tyłu, tak zagapił się na ikony i obcych ludzi, że potknął się o próg, omal nie wyrżnął głową w deski. Wpadł między służbę Izmajłowa jak kula z armaty, ledwie któryś z pachołków ze śmiechem złapał go pod pachę.
Dydyński rozejrzał się ciekawie, bo choć nie pierwszy raz był w dostatnim moskiewskim domu, dopiero teraz miał czas, by przyjrzeć się sprzętom, ludziom i świętym obrazom. Jak się domyślisz bowiem, Drogi Czytelniku, uwaga pana stolnikowica, gdy wraz z panem Przybyłowskim gościł u czernihowskiego kupca, była skupiona na sprawach bardziej przyziemnych — jak skrzynie i sakwy wypełnione brzęczącym grosiwem.
— Jacku Aleksandrowiczu, preswietny sługo gosudara naszego — rzekł bojarzyn — poznakomijże się z gośćmi moimi i druhami — mówił, prowadząc Dydyńskiego do stołu, przy którym zasiadało dwóch Moskali w kołpakach i szubach obszytych tak grubym futrem, że ich rękawy przywodziły na myśl niedźwiedzie łapy. — Oto bojar Mikołaj Siemionowicz Golicyn i poddiaczy Fiodor Iwanowicz Radiszczew.
Pierwszy był stary, z brodą jak wiecheć słomy, a drugi z bródką podgoloną w szpic, po tatarsku. Tak przedstawiała się zasadnicza różnica między Moskalami, bo obaj byli po równo zarośnięci pod oczy i w futrzanych czapach. Podnieśli się ociężale, ale kiedy przyszło do powitań, Dydyński znów miał okazję, aby podziwiać nadzwyczajną giętkość moskiewskich karków. Młody Radiszczew i gruby Golicyn skłonili karki z równą łatwością co młode topole uginające się pod powiewem wichru. Zdaje się, że mieli nawet ochotę obłapić się z Jackiem, ale szlachcic jakoś nie był chętny do niedźwiedzich poufałości.
— Bijut[4] czołem, Jacku Aleksandrowiczu — rzekł Golicyn, taksując szlachcica bacznym spojrzeniem jak kupiec na targu.
— Siadajże, waszmość panie, koło gospodarza — syknął Borys. — Ja was, dobrodzieju, obsłużę.
Dydyński usiadł u szczytu stołu, na ławie pod rzędami ikon, na wprost Moskali, którzy przyglądali mu się z ukosa, ukrywając wszakże swe zamiary pod gęstymi brodami. Świrskiego i Damiana usadzono w drugim kącie, przy stole dla służby, co trochę nie podobało się Jackowi. Borys przycupnął z boku, gotów służyć na każde skinienie szlachcica.
Izmajłow klasnął w ręce siarczyście, aż echo poszło po izbie, i tym znakiem rozpoczął pir, to jest ucztę, a właściwie spóźnioną wieczerzę.
Służba była wyszkolona jak na królewskim dworze w Krakowie. Uwijała się żwawo, podając kolejne potrawy, część stawiając na stół, inne trzymając w rękach, póki goście nie pojedli lub przynajmniej nie pokosztowali.
Porządek uczty w porównaniu z tym, co Jacek pamiętał z Polski, odwrócony był na wspak. Zamiast pieczystego podano wety. Kolejno lądowały przed nimi kołacze brackie z pszennej mąki, potem karabaj, to jest chleb z serem. Kisiele z mlekiem tudzież słodkie szyszki zastąpić miały polskie cukry i marcepany. I nie można powiedzieć, aby Dydyński rad był temu wszystkiemu. Chleb podano tylko Izmajłowowi, który po chwili zaczął wywoływać gości po imieniu i otczestwie, po czym obdarowywał ich grubymi pajdami. Talerzy nie było. Zamiast nich podano po prostu czerstwe kołacze. O noże, a zwłaszcza łyżki, nie warto było nawet pytać. A Jacek z wrodzonej wyrozumiałości dla moskiewskich obyczajów nie wspomniał nawet o nowomodnych widełkach do przytrzymywania mięsa. Jeszcze by się skojarzyły Moskwie z diabelskimi widłami.
— Błagodietielju, Jacku Aleksandrowiczu, czełom biju — zakrzyknął Izmajłow, wznosząc srebrny bratym, czyli puchar, a stolnikowic zdziwił się, że mieszkańcy tego kraju nie mieli guzów na łbie od tego bezustannego czołobicia. — Dobrego zdrowia żełaju[5] i wszystkiego, co dobre!
Toast był krótki, ale po Moskalu trudno było spodziewać się retoryki godnej Demostenesa. Szybko osuszył naczynie do dna, lejąc trunek w gardło jak w spróchniałą sosnę. Puchar przeszedł w ręce Dydyńskiego, Borys usłużnie nalał aż po brzegi czerwonego wina, podał panu, trzymając w obu rękach, jak najdoskonalszy sługa. Kto, do diaska, wyuczył go dworskich manier?
— Wielmożni, uprzejmi i wielce mnie mili mości panowie bracia Moskale — rzekł Dydyński staropolskim obyczajem — wielce mnie miły mości panie bracie Iwanie Jakowlewiczu Izmajłowie i wy — zacni i przytomni panowie bojarzy. Będąc tu, w Wielkim Księstwie Moskiewskim, chcę wznieść toast za zdrowie i powodzenie naszego gospodarza. Za wieczny pokój i braterstwo Rzeczypospolitej i Moskwy! Obyśmy was, mości panowie, przypuścili do herbów i godności jak ongiś naszych braci Litwinów. Bodaj teraz, po szczęśliwym zakończeniu peregrynacji Dymitra, takich siła i polska, i moskiewska kraina zrodziła przyjaciół! Za przyjaźń. Za szczęście! I za nasze powodzenie.
3
rus. — Dobroczyńcy i chlebodawcy niewolnik czołem bije, kłaniam się stopom twoim, panie mój, wybacz me zuchwalstwo, zezwól na moją biedę