Wypił do dna, aż zakurzyło mu się z czupryny. Wino jak wino, nie wykrzywiało szlacheckiego gardła, niestety, do uczciwego węgrzyna i pospolitej małmazji było mu równie daleko co kwasowi chlebowemu do ambrozji greckich bogów.
Bojarzy wiercili się jak na rozżarzonych węglach i ledwie doczekali końca przemowy, bo służba podała wreszcie dania główne. W głębokich misach i bliudach, to jest półmiskach, wylądowała przed nimi świńska tłuścizna, zające w rosole i kapłony pieczone na rożnie. A poza nimi pochmielie — baranina podana na zimno, zmieszana z ogórkami i rosołem ogórecznym z pieprzem.
Izmajłow sam osobiście pokroił mięso, nałożył gościowi na chleb. Dydyński uradował się na widok solniczki, pierecznicy i gorczycznicy — jak każdy szlachcic lubił jeść kwaśno, ostro i szafranno, a moskiewski powar, czyli kucharz, gospodarował korzeniami równie oszczędnie co lichwiarz umarłym kredytem.
Mięso nie zostałoby pochłonięte tak szybko, gdyby nie podlewano go winem. I trzeba przyznać, że w spełnianiu kolejnych toastów — coraz bardziej nieskładnych — szlachcic polski dostrzegł w moskiewskich bojarach bratnią duszę. Szacunek dla Bachusa i miłość do mocnych trunków zdawały się wspólną cechą ludów tej części świata. Moskale naprawdę umieli pić! To była cecha, która mogła gwarantować pewne i trwałe postępy w brataniu się obu nacji.
Izmajłow i jego kompani wpatrywali się w Dydyńskiego niczym cielę w malowane wrota. A kiedy wreszcie korowód potraw doszedł do polewek i do izby wniesiono misy pierogów z farszem baranim i zajęczym, kaszą, gryką, a razem z nimi czarną uchę z goździkami, Radiszczew przepił do Jacka winem. Dydyński odwzajemnił toast, gdy zaś bratym przeszedł do rąk Izmajłowa, bojarzyn pochylił się w stronę pana stolnikowica.
— Jacku Aleksandrowiczu, nie gniewajże się na przyjaciół, bo rzadka to rzecz gościć u nas, w carstwie prawosławnym, nie dość, że znamienitego cudzoziemca, to jeszcze Lacha, carskiego łycara i powiernika.
— Słyszałem, słyszałem — odparł Dydyński, próbując uchy tak gęstej, że łyżka stała w niej na sztorc, jak rohatyna wbita w plecy Moskwi… to jest w tych okolicznościach raczej w rzyć martwego pludraka — że wam bez carskiej gramoty nie wolno jechać nie tylko za granicę, ale nawet w odwiedziny do sąsiada. Włos się na głowie jeży, kiedy pomyślę, że żyjecie tu, mości panowie, niczym za murem, odgrodzeni nie tylko od Rzeczypospolitej, ale od całej Europy — ba! — od reszty świata.
— Ha, ha, ha — zaśmiał się Radiszczew i pokiwał głową. Nie czekając na służbę i gospodarza, zagarnął z talerza pokaźną porcję pierogów, jeszcze zanim Dydyński zdołał ich skosztować.
— A cóż dobrego przyjść może — zamruczał Golicyn — z Litwy, z Niemczyzny dla nas, ludu prawosławnego, rabów bożych? Nic, jeno zgorszenie, nieprawość i wszeteczne zaprzaństwo. A dzisiaj pułki Dymitriaszki.
— Wojska Dymitra — rzekł Dydyński, odkładając łyżkę — i my, Polacy, przyszliśmy tu, aby wybawić was od tyranii cara Godunowa. Przynoszę wam wolność, mości panowie!
Chciał skinąć na Borysa, ale ten czuwał i sam dolał mu do pełna. Dydyński wstał, uniósł bratym z równym namaszczeniem jak ksiądz patenę w kościele.
— Za wolną Moskwę! — zakrzyknął. — Za to, abyście zaznali równych swobód co naród polski i litewski! Bez carskiego knuta! Bez tiurmy i kajdan! Wasze zdrowie, mości panowie bracia.
Spełnił toast do dna. Szkoda, że bratym był z metalu, bo chętnie rozbiłby go o swój podgolony łeb.
Moskale powstali, gdy wygłaszał toast, ale słysząc słowa stolnikowica, spojrzeli na siebie z wyrazem nieopisanego zdumienia, jak gdyby w ogóle nie wiedzieli, o czym mówi. Jedynie Radiszczew potakiwał. A przy okazji, kiedy znów usiedli, począł w pocie czoła zmiatać coraz większe porcje jadła.
— A cóż to jest owa wolność? — zapytał Izmajłow. — Cóż ona znaczy? Albo to jakowaś bogini pohańska? Niemiecka? Litewska?
— Wolność? To wolność — odrzekł nieco stropiony Dydyński. — Wolność jest szlachecka, polska. Oznacza swobodę, gdzie każdy człowiek samemu stanowi o swoim losie. Do tej pory wszystko zależało u was od woli jednego tyrana — miasta i ziemia, pole i zboże, woda i powietrze. Bez jego woli nie mogliście nawet pisnąć! Dymitr Iwanowicz wybawi was z niewoli po wsze czasy.
— Wasza wolność wam dobra, a nasza niewola nam — zahuczał Golicyn. — Albowiem wolność wasza, litewska, swawolą jest! U was możniejszy chudszego gnębi, wolno mu wziąć chudszemu majętność i samego zabić, a przez prawo wasze dochodząc sprawiedliwości, powlecze się z lat kilkanaście.
Tu pan Dydyński ugryzł się w język, aby nie wtrącić, iż jeśli szablę ma się przy boku, można rzecz radykalnie przyśpieszyć, a rzeczy nierozwiązywalne rozplątać jednym cięciem, jak ów gordyjski węzeł.
— U nas najbolszy[6] bojarzyn — kontynuował Golicyn — najchudszemu nic uczynić nie może, bo za pierwszą skargą car mnie od niego uwolni.
— I sam dla siebie wszystko zabierze — prychnął Dydyński. — Jak Iwan Groźny, co stworzył opryczninę i zagrabił własnym obywatelom połowę Księstwa Moskiewskiego!
— Jeśli sam car jaki mi bezprawie uczyni — mruknął Radiszczew na przekór Jackowi, który do tej chwili był święcie przekonany, że bojarzynka interesowała tylko i wyłącznie zawartość własnej misy — to jemu wolno jako Bohu, bo on karaje i żałuje.
Golicyn przeżegnał się na dźwięk carskiego imienia.
— U nas, Jacku Aleksandrowiczu — rzekł pojednawczo Izmajłow — inne są obyczaje. Ruś cała należy do Boga w Trójcy Świętej jedynego, którego ikoną jest na tej ziemi gosudar. Wszystko u nas, każdy kniaź, bojar, dworzanin, posadzki czy chołopiszka, ma swoje miejsce przynależne od stuleci, jedyne i niezmienne. Po co zatem to zmieniać, skoro wszystko idzie torem i trybem, który dawno temu Bóg nakazał, a gosudar nad Jego wolą czuwa? Nie zmienisz praw rządzących Rusią, choćby dlatego, że powstały równie dawno co cały świat.