— Ja tam nie wiem — rzekł Dydyński, łyknąwszy dla animuszu i lepszej retoryki trochę wina — kto wam te prawa nadał i kiedy. Rzeczpospolita bierze swoje początki od starożytnego Rzymu, którego nazwa była taka sama jak Korony i Litwy — res publica, rzecz publiczna, to jest królestwo należące do wszystkich poddanych, których obowiązkiem jest troszczyć się o jego dobro. A nie o wygodę carskiego tyrana, jak w Moskwie.
Na wzmiankę o Rzymie przeżegnali się wszyscy Moskale — powoli, nieśpiesznie.
— Pamiętaj i słuchaj, monarcho prawosławny, dwa Rzymy upadły, trzeci stoi, czwartego nie będzie — tokował Golicyn. — Tymi oto słowy ozwał się mnich osyflański Filoteusz do cara, naszego batiuszki Wasyla. I jakże mamy ufać twoim słowom, Jacku Aleksandrowiczu, skoro owego Rzymu… nie ma. A prawosławna Ruś była, jest i będzie! — Uderzył się z rozmachem sękatym kułakiem w pierś, aż zadudniło.
— Tak jest, w rzeczy samej, prawdu[7] Mikołaj Siemionowicz każe — odezwał się Radiszczew i sprzątnął sprzed nosa Dydyńskiego nową porcję pierożków, tak iż została pusta misa. Jackowi zatem nie pozostało nic innego, jak skoncentrować się na polityce.
— Prawosławna Moskwa potrzebuje nowego, dobrego cara — zagrzmiał pan Jacek jak Zamoyski na sejmie, bo nieźle już kurzyło mu się z czupryny. — Bo jak na razie jest w chorobie. Nie zaprzeczajcie, mości panowie bojarzy, bo jeśli byłaby w pełni sił, nie siedziałbym tu dziś za stołem, a garstka naszych wojsk nie poczynałaby sobie tak śmiało, mając pod bokiem całą potęgę Borysa Godunowa. Nigdy nie dostaliście nam w polu, nie wygraliście ani jednej bitwy! Stu naszych rozbija w polu tysiąc waszej jazdy. Tak było pod Orszą, pod Połockiem, pod Pskowem, pod Toropcem! Nie daje wam przez to Pan Bóg czegoś do zrozumienia?
Radiszczew znowu pokiwał głową, niewiele słuchając, a może i rozumiejąc z tego wywodu. Jacek zastanowił się, czy potakiwałby mu nawet wtedy, gdyby powiedział, że jego matka uprawiała sodomię z czarnym kozłem? Choć w sumie w Moskwie, gdzie zwykły kaprys cara mógł obalać możnych panów i ustanawiać na ich miejsce byle muzyków, umiejętność rytmicznego poruszania głową w górę i w dół mogła gwarantować przeżycie.
— Najwyższy ciężko nas doświadcza. Ale tym ufniej przyjmujemy klęski w pokorze.
— I nie myślicie, że potrzeba wam cara, który zburzy mur między Moskwą a Rzecząpospolitą? Takiego właśnie Dymitra?
— Dlatego uznaliśmy go za gosudara — mruknął Izmajłow. — Ale, Jacku Aleksandrowiczu, nie znajesz ty, że nasza święta Ruś nie jest Litwą…
— Rzecząpospolitą! Nie wiem, czemu wy ciągle mylicie te nazwy.
— Bo płocha jest, pohańska i sprośna — wtrącił Golicyn. — Litwa, to jest Rzeczpospolita wasza, zbudowana jest na nieprawdzie i ucisku. Mamy, jak mówisz, tyrana cara. Nie zaprzeczę. Ale u was każdy pan to tyran. Polska bezhołowiem rządzona, kolonia Niemcom, Ormianom, Cyganom, Szkotom, raj Żydom, piekło chłopom. Zali to nieprawda, że u was wolność przynależy tylko szlachcie? Czy łżę, mówiąc, że wasz lud poza Świętem Zwiastowania nie ma ani jednego dnia wolnego od pracy?
— Nieprawda. Trzy dni odrabiają w polu od każdego łanu. Za to każdy kmieć siedzi na swoim. Jak mu zabiorę ziemię, może iść precz, do innego pana. Tylko u was chołopów sprzedawać można w niewolę jak zwykłych niewolników, a także ich żony, synów, córki.
— U nas każdy zna swoje miejsce w świętym gosudarstwie — mruknął pojednawczo Izmajłow. — Wszystko jest od cara ustalone i wieczne. Ot, choćby księgi. U was, na Litwie, trzeba wiele książek przeczytać, aby wywiedzieć się o Bogu i ludziach. A co gorsza, nie wiadomo, która mówi prawdę, bo jedna rzymska, a druga luterska. A u nas jest jedna, prawdziwa, jedyna, sławna, zowie się Domostroj, wydana za cara batiuszki Iwana Srogiego. Starczy ją przeczytać i już wiadomo, jak po bożemu żyć. Wszystko tam opisane, jak ogórki kwasić, dom budować, jak żonę, dzieci, czeladź bić. Ot, na ten przykład z żoną po bożemu postępować każe, bez gniewu karać, lecz nie przy ludziach, żeby wstydu nie było, a w komorze. Co tak oczy wytrzeszczasz, Jacku Aleksandrowiczu? Może jeszcze powiesz, że u was baby mężami bogobojnymi rządzą?
— Pewnie, że rządzą, skoro swawola taka! — warknął Golicyn.
Dydyński łypnął na niego złowrogo oczyma. Nie podobał mu się ten gruby Moskowita. Stolnikowic zacisnął ręce w pięści, prosząc Matkę Boską Leżajską, aby dała mu siłę i powstrzymała przed strzeleniem płazem szabli w pysk Golicyna. Prosił się ten bojarzyn o zwadę, oj, prosił, nie bacząc na święte prawa gościnności…
— Nasze niewiasty — rzekł Dydyński, starając się przeistoczyć z warchoła w polityka i statystę — nie są tak posłuszne, ba! rzeknę waszmości, że czasem zdarzają się wśród nich prawdziwe kocice. Starczy, że którąś pogłaszczesz lejcami, a zaraz odda. Albo zamiast niej oddadzą ci krewni i przyjaciele. Częściej jednak baby z babami biją się, szarpiąc za włosy i gryząc, osobliwie przy zajazdach szlacheckich.
Tym razem nawet Radiszczew nie przytaknął.
— Baby się biją? — Golicyn splunął na podłogę. — Obraza boska. Taka to, Jacku Aleksandrowiczu, wasza wolność, że nawet z niewiastą załatwić sprawy nie lzia[8]? U nas nie w Polsze, muż żeny bolsze[9]. Jak żonka krnąbrna, upomnień nie słucha, bez gniewu każe Domostroj bić a tęgo. Tyle że nie kijem, a kańczugiem, i nie przez żywot, nie przez pierś, boby poroniła, a i nie po oczach, nie po uszach, bo co mężowi po ślepej? Po głuchej? Bić bez gniewu, po bożemu karać, ręki nie szczędząc — żonę, czeladź, chołopów. Inaczej pospólstwu w głowach poprzewraca się. I zaraz lada chołopiszka ogłosi się bojarem, a byle mużyk targowy — carem.
— Innych ksiąg niż Domostroj, jak mniemam, nie czytacie? — zapytał szyderczo Dydyński, bo ołowiany spokój Moskali działał mu na nerwy.
Tym razem przemówił Radiszczew.
— Księgi? Mamy księgi, Jacku Aleksandrowiczu. Co byś pomyślał, że my naród nie czytaty i nie pisaty?! Czetyje-Mineji, to jest żywoty i pisma ojców świętej Cerkwi. Jest u nas Stiepiennaja Kniga, a w niej żywoty carów sławnych, od Włodzimierza i Monomacha do cara Iwana Srogiego. Są sudiebniki, gdzie prawa i gramoty carskie wszelakie są zebrane…