Выбрать главу

— Tobie się tylko wydaje, batiuszka, że masz na coś wpływ, że podejmujesz decyzje, wybierasz drogi. A tak naprawdę rządzi nami prawo Boże, plan Najwyższego, który niesie nas jak rzeka, ustala porządek bitew, hierarchię carów i bojarów.

— Co ty gadasz?

— Jedynie prosta mądrość prawosławnego narodu pomaga zatryumfować nad zamętem i w porę ustrzec się przeciwności. To dzięki niej odnajdziesz drogę do zbawienia, ojczulku.

— Więc wolisz cierpieć, niż oddać za cios?

— Skoro tak trzeba?

— Zwalniam cię z przysięgi, ale mam prośbę. Jeśli zginę, przekaż Nieborskiemu wieść o mej śmierci. Niechaj wraca do Polski, jedzie do mego brata Przecława, do Dydni, i powie mu… — Dydyński zawahał się — że jest następny. A jeśli brat nie pojedzie szukać stryja i reszty familii, niechaj wie, że po śmierci wrócę do niego, choćby jako upiór. Będę go gryzł, szarpał na strzępy, nawiedzał, dopóki nie skończy mojej misji w Moskwie. Zapamiętasz?

— Tak, batiuszka. Straszne słowa.

— Ale prawdziwe. Jestem tu z przyczyny brata. — Dydyński ugryzł się w język, bo właśnie uświadomił sobie, że przestaje grać w oczach Borysa sługę Dworu.

— Czy i ja mogę mieć suplikę?

— Mów śmiało.

— Gdybym zginął, zdejmijcie krzyżyk z mej szyi. Oddajcie… Oddajcie…

— Komu?

— Marynie.

— Jakiej Marynie?

— Tej z Sambora.

— Marynie Mniszchównie?! Jaśnie pannie wojewodziance? Przyrzeczonej Dymitrowi?! Jak to? Dlaczego jej?

— Bo ją miłuję.

— Jak dobry sługa?

— Jak mąż. Ona mnie wybroniła od kata w Samborze. Jeśli tu padnę, powiedzcie jej… Że Borys, którego uchroniła od bólu, wzniesie za nią westchnienie ku tronowi Stwórcy. Albo lepiej nie! Nic nie mówcie.

— Rozmiłowałeś się w wojewodziance?! — prychnął Dydyński. — Ty, Moskal, w polskiej szlachciance, pannie z możnego rodu?! Oszalałeś! Przecież ona nie dla ciebie! To ci koncept! Do diaska, na Adonisa jesteś trochę za duży. I za bardzo śmierdzisz dziegciem.

— Nie rozumiecie mnie, ojczulku? Jak to? Wy też przecież macie pannę… Która jest nie dla ciebie, bo zamknięta w monasterze. Też do niej wzdychacie?

— Skąd wiesz? — wysyczał Dydyński. — Od Świrskiego?

— Wiem i czuję, że ją miłujecie.

— To zupełnie inna sprawa… Pomogłem Zawiszance w zajeździe, ale stryj wyrobił na nią dekret infamii. Musiała wybrać — katowski miecz albo, Klaryski. Nieważne zresztą! Nie twój parszywy interes!

— Ja tylko pokazuję, ojczulku, że także mam serce.

— I zadurzyłeś się w Marynie. Niemożliwe! Od kiedy Moskale wiedzą, co to miłowanie? Wszak u was kojarzy się pary jak krowę z buhajem!

— Ale dusze mamy takie jak i wy. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Wszak wszyscyśmy Słowianie.

— My Sarmaci! A Słowian podbiliśmy, zamieniliśmy w chłopów, niewolników i poddanych.

Umilkł i nie odzywał się już. Brał mróz. Straszny, niewyobrażalny, jak trupi dech śmierci. Wiatr niósł na skrzydłach śnieg i szron, porywał bryłki lodu, wył głucho między końskimi nogami, świstał na buńczukach i półksiężycach zwieszających się z szyi wierzchowców.

Zamarzali.

Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Godzina dziesiąta w nocy

— Zostaw, nie strzelaj! — krzyknął Iwan Burkała do Fiedii Niemojłowa, który chciał przyłożyć lontownicę do zapału puszki.

— Nie strzelać?

— W takiej zawiei nie zobaczysz własnego choja, a co dopiero Litwę, Fiodorze Maksymowiczu!

— Mamy ich puścić?

— Rozpalcie ogień, czekamy do świtu! To rozkaz batiuszki Basmanowa.

— O świcie husary przejadą po nas jak Piotr Fiodorowicz po bladzi moskiewskiej!

Burkała poklepał pieszczotliwie lufę armaty.

— O świcie przemówią do nich nasze smoki. Dźwięcznym głosem.

Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Kwadrans po godzinie dziesiątej w nocy

— Nie ma drewna! — zakrzyknął Janicki. — Nie rozpalimy ognia!

— Szukajcie dobrze! Musi być pod śniegiem.

— Z dupy mam sobie wyciągnąć?! No… mości panie poruczniku. Wybaczcie.

— Nie słyszałem tego.

— Wszędzie lód albo zamarznięta ziemia.

— Nie damy rady kopać!

— Podeszliście pod las?

— Byliśmy. Moskale pocztowego ubili!

— Stawajcie w szeregu, bliżej, ogrzejemy się!

— Chyba żarem serca!

Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Około wpół do jedenastej w nocy

Stiopkin trząsł się tak, że zęby dzwoniły mu jak kastaniety moskiewskiego igrca. Dłonie ściskające wytarte, gładkie łoże arkebuza rwały, jakby żywcem zdzierano z nich skórę, zmieniały się w szponiaste sople bolesnego lodu. Mróz dławił oddech, darł żywcem skórę z czaszki. I byłoby to nawet miłe, pod warunkiem, że za chwilę czekałaby go dobrze nagrzana chałupa, gorzałka w glinianym garnczku, śmiech i rozmowy przy rodzinnym stole.

Zamiast nich usłyszał głos dziesiętnika Swierkałowa. Miarowy, nosowy, zagłuszany przez wiatr:

— Nabijać piszczele, synkowie. Czekamy na świt. A skoro przyjdzie, sprawimy panom czerwoną łaźnię. Czuwajcie i czekajcie. I pamiętajcie — strzelać w konia. Nie w nogi, nie w łeb, tylko w pierś. Bez konia Lach nie diabeł, nie lepszy człowiek jak wy. A kiedy wystrzelacie panom wierzchowce, przyjdzie na nich czarny hyr! Trzymać piszczele, sprawdzać, czy nie ma śniegu w lufie. Taaak, syneczkowie, jedyna to wasza obrona przed gusarami.

Stiopkin przymknął powieki. Łzy zamarzały na policzkach.

Wiatr dął, walił śnieg. W taką noc i czarta szkoda byłoby wygnać za próg.

Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Przed godziną jedenastą w nocy

— Pilnować koni! — wycharczał Gogoliński. — Jak padną, damy gardła pod miecz! Nie rozerwiemy Moskali na piechotę! Ruszać dwadzieścia kroków naprzód, potem zawrócić, wracać do szeregu! I tak po kolei.

Konie stały w zamieci ze spuszczonymi łbami. Pokryte śniegiem, wyziębione i słabe. Nie parowały — za to u niektórych poczęła tworzyć się na ciele warstwa lodu i śniegu otulająca sierść jak gruby pancerz. I tak można było podziwiać ich wytrzymałość. Cały dzień bitwy, szaleńcza ucieczka, walki z Moskalami, teraz morderczy mróz. Przez cały dzień nie dostały garsteczki owsa, odrobiny siana, źdźbła słomy, a nawet wody. Niektórzy z husarzy zeskakiwali z kulbak, brali śnieg w ręce, a potem, rozgrzewając go ciepłem dłoni, zwilżali pyski wiernych towarzyszy broni.