Выбрать главу

Wiatr wył, niosąc śmierć, gwizdał na pohybel Lachom. Dydyński czuł, że w nogi i siedzenie jest mu w miarę ciepło — to grzał go Kaper. Ale ramiona, głowa i ręce cierpiały od chłodu. Czuł, jak przenikają go na wskroś tysiące igieł, zimno paraliżuje usta, szarpie ręce, nos i szyję. Kiedy poruszał wargami, wyczuwał na nich krew. Widział, jak na napierśniku husarskiej zbroi osadza się szron. Powoli on i jego towarzysze zamieniali się w śnieżne posągi, znieruchomiałe w zamieci bałwany z grubsza przypominające jeźdźców na koniach.

Dotrwać… Czekać… Śmierć była milsza od tego cierpienia. Rozmowy ucichły, bo rozwiał je wicher, śnieg zalepiał usta skuteczniej niż katowski knebel, a mróz dławił członki gorzej niż carskie kajdany.

Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Jedenasta w nocy

— Batiuszka, okryjcie się, będzie cieplej! — Sługa zarzucił na kolana Basmanowa kołdrę z wilczych skór.

Piotr Fiodorowicz oparł się o wezgłowie sań i przymknął oczy. Ale na krótko.

— Dlaczego ja mam leżeć w cieple, skoro moi ludzie marzną? — zapytał ze złością, bo trudno jednak było się zmusić, aby opuścić ciepły pojazd.

Sługa skłonił się, Basmanow odrzucił kołdrę. Wstał i skinął na tysiącznika strzeleckiego.

— Idziemy, batiuszka. Sprawdzić, czy Litwa nie uciekła.

Do świtu zostało ponad siedem godzin.

Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

W pół do dwunastej godziny w nocy

— Nie śpij, zamarzniesz! — Dydyński poczuł, że ktoś szarpie go za ramię. Rudomina — dygocący od zimna, pokryty lodem i śniegiem, który osadził się na nakarczku i okapie szyszaka. Wyglądał tak, że mógłby straszyć dzieci na jasełkach albo jako Śmierć przemawiać z kościelnych obrazów do pobożnych chrześcijan, nawołując do zaprzestania pijaństwa i pomiarkowania się w rozpuście.

Dydyński westchnął. Wiedział, że on sam sprawiał takie samo, a może jeszcze gorsze wrażenie.

— Czas rozruszać konie. Jedziemy!

O Boże Miłosierny… Ile jeszcze tej męki?

Szturchnął Kapera. Ale koń nie ruszył. Zaparł się. Dydyński nie miał sumienia uderzyć go ostrogami.

— Kaper! — przemówił łagodnie i spokojnie, ale jego głos ginął w odgłosie wichury. — Kaper, rusz się chłopie. Idź, bo zamarzniesz.

Koń nie ruszył, podniósł tylko głowę, nie postąpił nawet pół kroku do przodu. Dydyński zmartwiał. A potem zsunął się na ziemię — powoli, nieporadnie przekładając prawą nogę nad końskim zadem, jakby był to kawałek drewna. Opadł na śnieg i jęknął — prawie nie władał członkami, ciało było jak z drewna, bolało przy każdym ruchu, a krew przestała krążyć w żyłach.

— Chodź, Kaper — jęknął. — Nie mamy czasu. Musisz się ruszać.

Pociągnął zdrętwiałego, zobojętniałego konia za sobą. Wierzchowiec zrobił pierwszy krok, drugi — poszedł!

Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Przed godziną dwunastą w nocy

Janicki dygotał, aż trzęsły się blachy zbroi. Szczękał zębami niczym w malignie.

— N-n-n-n-ne… Dłużej… N-n-n-n-nie…

— Panie… bracie, co ci… Czekaj…

Nie słuchał. W jednej chwili uderzył wierzchowca ostrogami. Koń nie ruszył skokiem. Potruchtał do przodu, rozpędził się do słabego galopu.

— Stój! — ryknął Gogoliński. — Do szeregu!

— Wracaj!

— Oszalał! Ze szczętem oszalał!

— Łapcie go!

Porucznik strzelił. Puffer wypalił z błyskiem, chybił albo zbroja zatrzymała kulę, bo Janicki wpadł w tumany śniegu, zniknął w nich jak mara, pędząc w stronę moskiewskich stanowisk.

— Dokąd?! — Porucznik zatrzymał wystrzelonym pistoletem dwóch towarzyszy, którzy skoczyli za nieszczęsnym. — Wracać do szeregów, bracia.

— A on…

— Niech leci.

— Przedrze się, wyrwie!

— Czekać!

Daleko pod lasem rozległ się pojedynczy wystrzał, potem pukanina. Przez śnieżną zawieję doszedł do nich kwik konia, brzęk żelaza i tyle. Skończone.

— Kto następny? Proszę…

Jakoś nie było ochotników.

Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami, po godzinie dwunastej, sześć godzin do świtu

— Pana Świlczyńskiego nie ma.

— Jak… to?

— Zniknął z koniem.

— Uszedł?

— Są ślady. Jeszcze… są.

— Panie Domaradzki, skocz za nim… Może go łycho porwało.

— Prędzej Moskale.

Towarzysz z pocztowym ruszyli ledwie widocznymi śladami końskich kopyt. Przedzierali się przez zawieję jak przez pierwszy krąg lodowego piekła.

Coś brzęknęło pod kopytami. Duży, płaski żelazny przedmiot poniewierający się w białym puchu.

Husarski obojczyk od kirysa.

— Oszalał!

Szli dalej, z mozołem przedzierając się przez śnieg. Minęli naramiennik, dalej naplecznik ledwie widoczny w śniegu.

A potem zamajaczyła przed nimi sylweta mroczna jak zły cień. Jeździec i koń. A raczej potępieniec ciągnący z mozołem widmo kobyły przez zaspy.

Był bez zbroi, w samym przeszywanym aksamitnym żupanie, który śnieg i mróz przefarbowały w białą płachtę. Szedł wolno, mamrocąc coś pod nosem.

— Stój! Dokąd, mospanie?!

Zatrzymał się, a potem podjął wędrówkę, dopóki Domaradzki nie zagrodził mu drogi.

— Powiedziałem: stawaj! Co robisz? Dokąd idziesz?

— Do Moskali… bez broni!

— Usieką cię!

— Chcę się poddać. Nie mogę. Zabijcie. Lepsza śmierć niż to… tutaj.

— Wracaj do szeregu.

Pokręcił głową.

— Bij… Strzelaj… Nie mam sił.

Z rozmachem Domaradzki uderzył Świlczyńskiego w gębę. Poprawił pięścią z drugiej strony, aż szlachcic zwalił się na plecy, wpadł w śnieg i niezdarnie gramolił się na nogi.