Выбрать главу

— Wkładaj zbroję i do szeregu! Ruszaj! Już!

— To śmierć… Pewna… Ostateczna.

— Pewne jest jak amen w pacierzu, że jeśli nie włożysz zbroi, pójdziesz do piekła ze znakiem mego sygnetu na gębie! Ruszaj się, Świlczyński. Prędzej!

— Zginę.

— Daję nobile verbum, że przetrwasz. Bierz konia i wracaj.

Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami, pięć godzin do świtu

A potem nadeszło najgorsze. Nagle, zupełnie niespodziewanie, koń pana Jakubowskiego stanął w pół kroku. A potem padł na kolana, wolno, wyciągając przed siebie zaśnieżony łeb. W jego ciemnych oczach odbił się ból i znużenie.

Jak we śnie zwalił się na bok; miękki puch otulił go jak śmiertelny całun.

Szlachcic runął z kulbaki. Zamarznięty prawie na śmierć, dopiero po chwili zrozumiał, co się stało. Wstał, a raczej pełzł przez śnieg, poderwał się z trudem.

— Deresz! Wstawaj! Błagam!

Bezsilnie szarpał wodzami. Podpierał konia, klepał, bił po szyi. Próbował go rozcierać, potem, porwawszy za nadziak, bił trzonkiem, by zmusić do powstania.

— Wstawaj! Rusz się! Nie zostawiaj… mnie… Co ja… Co ja pocznę!

Koń leżał nieruchomo, bez tchu, bez życia, a szlachcic miotał się wokół ciała. Nic nie pomogło.

Jakubowski zerwał z głowy szyszak husarski, cisnął go pod nogi. Śnieg osiadł na jego podgolonych wysoko włosach, przydając starczej siwizny, jak gdyby sama śmierć wyciągała po niego ręce.

A potem pogodził się z losem. Podszedł do towarzysza z lewej. Przez chwilę mocował się z szablą — mróz był tak straszny, że całkiem przymarzła do pochwy. Wydobył ostrze i podał husarzowi rękojeścią do przodu.

— Czego…

— Panie Janie… Nie mogę. Pchnij!

— Oszalałeś.

— Bez konia nie mam szansy. Nie przedrę się.

— Siadaj na podjezdka.

— A twój czeladnik?

— Nie potrzebuje go.

Jakubowski spojrzał za plecy kompana. Koń pocztowy stał z pochyloną głową bez jeźdźca. Pocztowy leżał obok, niesiony wiatrem śnieg usypał mały kopczyk nad jego ciałem, spod którego prześwitywało tylko zwieńczenie szyszaka i mosiężne zdobienia naplecznika.

Die 1 februarii/22 januarii

Pole pod Dobryniczami

Niecałe pięć godzin do świtu

Dydyński kiwał się w kulbace zmarznięty na kość, wprost nie mogąc uwierzyć, że był czas, gdy świeciło słońce, a on sam grzał się przy trzaskającym ogniu.

Obudziło go szarpnięcie Borysa. Każdy ruch stawał się bólem, jak gdyby Wszechmocny kazał mu cierpieć za wszystkie grzechy ojca stolnikowica.

Usłyszał krzyki, jęki, biadolenia.

A potem nagle, jak gdyby piorun strzelił, koń z lewej zwalił się na ziemię. Kolejny kładł się powoli, jakby we śnie. Aż wreszcie znieruchomiał, nieczuły na krzyki, prośby, błagania i razy jeźdźca. Husarski podjezdek pod pocztowym Domaradzkiego ugiął nogi wyczerpany zimnem, głodem i zmęczeniem. Zerwał się szarpnięty na munsztuku, stanął na nogach, uczynił kilka kroków do przodu.

— Padną nam wszystkie! — ryknął Domaradzki.

— Rozruszać je! Zmusić do jazdy!

Jęk, świst nahaja, krzyki, rżenie konia.

Dydyński przetarł odmrożoną, pobielałą od śniegu twarz. To było jak koszmar, najgorsze, co mogło im się przytrafić. Bez koni byli skazani na śmierć. Bez śmigłych wierzchowców nigdy nie wydostaliby się z matni.

— Z koni! — zakrzyknął. — Wszyscy zsiadać! Brać w rękę i prowadzać!

Nikt się nie poruszył. Dydyński zeskoczył zatem na ziemię. Czuł się zimny i wychłodzony jak trup. Poruszał palcami w łosiowych rękawicach, sprawdzając, czy jeszcze mu nie odpadły. Szarpnął za wodze konia, poprowadził go kilka kroków.

Kaper ledwie przebierał nogami. Zwiesił łeb, więc Jacek odchylił tybinki kulbaki, namacał sprzączki popręgów. Sam nie był w stanie ich rozpiąć, zamarzły na kamień. Jęcząc, wzywał Borysa, a Moskal znów przyszedł mu na ratunek. Wspólnymi siłami rozluźnili pasy. Koń stał smutny i wychudzony, z grzywą pokrytą szronem, z sierścią obsypaną śniegiem.

— Chodź, stary. — Jacek klepał go po szyi, masował, tulił. Kaper musiał żyć albo obaj zostaną na tym przerażającym lodowym pobojowisku.

Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Niecałe pięć godzin do świtu

— Do ognia! — wycharczał setnik. — Zmieniać się co dwie kwatery. Rusznice trzymajcie z daleka, skatiny!

Zatarł ręce, ponury uśmiech rozjarzył jego oblicze.

— Nie płakać, synkowie. Lachom zimniej niż nam.

Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Cztery godziny i kwadrans do świtu

Trzymali się. Dwa konie padły, potem zwalił się trzeci, ale kiedy rzucili się wszyscy do pomocy, roztarli je śniegiem i połami żupanów, dwa poderwały się na nogi, żałosne, przemarznięte, godne najwyższej litości, ale i pochwały. Gdyby dać im choć garsteczkę owsa…

Śnieg przestawał sypać. Zamieć zmieniała się w zawieję. Dydyński bronił się przed snem, rozwierał piekące, ociężałe powieki. I modlił się, ale nie za siebie. Za konia, za duszę Kapera.

Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Nieco ponad trzy godziny do świtu

Nadeszło to, co najstraszniejsze. Koń zaczął się kłaść. Dydyński wrzasnął, szarpnął wodzami, poderwał wierzchowca krzykiem. Kaper wyprostował się, ale oklapł. Dydyński próbował prowadzać go w kółko, lecz rumak stawiał opór. Nie chciał iść, nie miał siły.

— Kaper! — zakrzyknął szlachcic rozpaczliwie, tak jak Jakubowski wcześniej. — Chodź, błagam cię.

Ziąb brał coraz większy, wiatr wył, mrożąc członki, porywając każdą cząstkę ciepła.

Tuż obok inni towarzysze klęli, krzyczeli, błagali konie słowami, które mogłyby stopić żelazo.