— A poezji nie znacie?
Oblicza Golicyna i Radiszczewa miały wyraz wielce zasromany i jakby z lekka durnowaty.
— A co to takiego?
— Wiersze! Jak naszego pana Kochanowskiego, Reja, Jurkowskiego, Sebastiana Klonowica? Jak dumy mości pana Adama Czahrowskiego!
Oczy Moskali przypominały teraz po prostu złote dukaty. Takie dobre, gdańskie i nieoberżnięte przez szynkarzy. Zatem Dydyński zaśpiewał nieco pijackim głosem dumę Czahrowskiego:
— Takowych szutków to chyba u nas nie ma — rzekł, kręcąc głową, Golicyn. — Pieśni cerkiewne śpiewać to owszem, ale pieśnidła wstyd i sromota deklamować. To jakby czynić się błaznem wbrew stanowi bojarskiemu.
— Nu, batiuszka! — Izmajłow szturchnął poufale Dydyńskiego w łokieć. — Wypić nam nada.
— Dolejcie wina! — zawołał Dydyński.
— Mamy tu coś lepszego niż zwykły trunek. Hej, mużyki, dolejcie Jackowi Aleksandrowiczowi hosudarskiego winka!
Borys wnet nalał mętnego płynu z karafki.
— Na zdrowie! Wasze zdrowie! — zakrzyknął bojarzyn.
Chcąc nie chcąc Jacek wypił. I aż się wzdrygnął i zadygotał. To była gorzałka, zwykła prostucha, tak prostacka, że koza darłaby się ludzkim głosem, gdyby jej ktoś lał ją przemocą w gardło.
Wszelako po Moskalach nie widać było obrzydzenia. Wypili tęgo, wcale nie okazując odrazy. Golicyn pogłaskał się nawet po brodzie i wydętym kałdunie.
— Słasnoże, su, winko hosudarskie![10] — rzekł z niejakim zadowoleniem.
Nie chcąc wyjść na gbura, pan stolnikowic osuszył naczynie do końca. Miało to ten przyjemny skutek, że górnica od razu nabrała kolorów, życie powabu, a świat blasku. Dydyński dojrzał, że przy drugim stole trunki płynęły równie szerokim strumieniem co wody rzeką Wołgą. Nieborski podrzemywał z głową wspartą na rękach, a Świrski w przerwach między brataniem się z Moskalami zataczał za stołem tak szerokie kręgi, jakie czyniłaby Ziemia, gdyby obracała się wokół Słońca, a nie odwrotnie.
Razem z kolejnymi kielichami wina pan Jędrzej Herakliusz przechodził w coraz to nowe stany sarmackiej świadomości. Najpierw perorował niczym Katon, potem oznajmiał tezy gromowym głosem Cycerona, wreszcie rozkładał ręce niby Cezar wygłaszający mowę w rzymskim senacie. Co zwiastowało, że jego stan zbliża się szybko do złotej nirwany szlacheckiej fantazji — kompletnego upojenia, czasem tak długotrwałego, że dotknięty nim Lach opuszczał pijacką dziedzinę nogami do przodu lub idąc powłóczystym krokiem prosto na cmentarz, pod rękę ze śmiercią.
Bojarzy znów wypili, bez zakąszania. Leli w siebie gorzałkę bez wszelakiej szkody, zaprawieni w twardej szkole moskiewskiego pijaństwa.
Izmajłow pochylił się ku Jackowi.
— Zdrowie, panie łycar! — zawołał, obejmując go ramieniem. Pijany Dydyński tym razem nie zaprotestował.
— A skąd u ciebie, Jacku Aleksandrowiczu, onże chołopiszka? — Radiszczew najwyraźniej odzyskał rezon i wskazał na Borysa.
— To nie sługa. To mój rab, pies, so-ba-ka — wybełkotał Dydyński. — Rozumiecie? On Moskal, wasz brat. A mój cho-ło-pisz-ka czarny, mój! Szlachcica polskiego! Ja po jego grzbiecie wsiadam na koń. Jak każę, będzie przez szablę skakał. Jeśli wola będzie, to na czworakach zacznie chodzić i wyć jak pies! Ha, ha, ha!
Moskale zaśmiali się, ale ich oczy pozostawały poważne.
Borys bił Jackowi pokłony, dolewał gorzałki do bratyma. I wtedy nagle, zupełnie niespodziewanie, w samym środku pijackiej maligny przyszło na Dydyńskiego otrzeźwienie.
Czeladzi i pachołków Izmajłowa przybywało. Teraz nie tylko siedzieli za stołem, ale tłoczyli się w otwartych drzwiach, wychylając za próg kudłate łby i futrzane czapy. Borys szwargotał coś z nimi, obłapił się z jakimś czerstwym brodaczem spoglądającym na Dydyńskiego oczyma jak szparki.
I nagle pijany, rozgorączkowany, rozgadany szlachcic uświadomił sobie, że jest sam jeden, jak palec, w izbie pełnej Moskali, dwie mile od obozu wojsk polskich.
Na pocztowych już nie mógł liczyć. Damian osuwał się właśnie z ławy. Świrski zaś w wywodach przodków, pociotów, sióstr i babek dotarł do samego świętego Floriana, patrona pijanie, i został przez niego ostatecznie oświecony, bo leżał głową na stole, bełkotał coś, co ginęło w ogólnej wrzawie i zamieszaniu.
Ramiona Izmajłowa i Golicyna spadły na stolnikowica z siłą walących się dębów, wcisnęły w ławę, przytrzymały.
— Mospan Lach, pij z nami, rabami bożymi! — wybełkotał Golicyn. — Dolejcie mu jeszcze!
— Niechaj pozna prawosławną Ruś.
— I naszą gościnę!
Borys sięgnął po bratym, dolał gorzałczyska aż po brzegi pucharu. Dydyński patrzył na to, rozkołysany na falach pijackiego otępienia. Wszystko docierało doń jak przez grube szkło. Każdy ruch zdawał się trwać wieki, opóźniony, jak gdyby byli pod wodą. Oboleński z pełnym naczyniem nie szedł do niego… On płynął przez powietrze z wyciągniętą dłonią, postawił bratym przed szlachcicem.
Stolnikowica wzięła pijacka złość! Porwał za splątane kosmyki brody, przygiął łeb sługi do stołu, mając świadomość, że gdyby Borys nie był potulny jak jagnię, nie starczyłoby mu sił obu rąk, aby tak bardzo go poniżyć. Sprawił, że ucho sługi znalazło się niemal na wprost jego warg.
— Idź do sań! — rzucił wściekłym szeptem wprost do ucha. — Załaduj… pistolety i rusznicę. Schowaj… pod dhe-dheli-ję. Ro-zu-miesz? Bo… orka i Mykołę weź… Też. Ze sobą… Czekajcie na schodach! I trzymaj gębę na kłódkę.
— Słuszajus — gorący szept Moskala owionął go jak żar dobywający się z pieca — ale przecie tu sami swoi. Ludzie z Dworu, batiuszka Iwan i drudzy przyjaciele…
— Z jakiego dworu? Skąd ich znasz?
— Wy ich nie znacie, ojczulku? Przecie to wierne raby Starca! Mnie samego Iwan Jakowlewicz Izmajłow posłał na Litwę po wora Dymitriaszkę. Dziwne to… Ich nie znajecie, ojczulka Uspieńskiego nie pomnicie…
— Skoro tu dwór — fora ze dwora, Moskalu! Po… szedł precz! Do sań, powiedziałem!
Borys skłonił się zamaszyście, wycofał z izby tyłem, wierny jak pies, ale z postawy podobniejszy do wilka.