Na próżno, wierzchowce kładły się i przewracały, potykały w śniegu… Polacy szarpali je, masowali, płakali. Na nic, na nic… bez skutku.
Za chwilę mieli stać się pieszą husarią.
Dydyński ryknął wściekle. Już nie myślał, niemal nie wiedział, co robi. Zdesperowany, wściekły, rozpiął sprzączki pasów, zrzucił obojczyk i naramienniki. Ktoś krzyczał, wrzeszczał nań — chyba porucznik, lecz Jacek nie słuchał — cisnął blachy w śnieg, wyzwolił się z nich niczym z pancernej skorupy.
Zdarł z ramion przeszywany aksamitny żupan, który nosił pod zbroją, i okrył grzbiet Kapera. Ściągnął krótki dołoman, narzucił koniowi na szyję, otulił, przycisnął, przyklepał.
Został w samej koszuli na mrozie, na wietrze, wystawiony na śmierć. Zimno i wiatr ścisnęły jego pierś jak w kleszczach. Przez nieuwagę wsparł się łokciem na okutym przednim łęku kulbaki. Metal przyciągnął go jak magnes. Zdumiony oderwał dłoń i wrzasnął. Ręka przymarzła, zostawił na gładkiej powierzchni całe płaty skóry. Krew pociekła z dłoni, spłynęła na przedramię.
Zagryzł wargi, zajęczał z bólu i zimna, ale wytrzymał.
Die 1 februarii/22 ianuarii
Pole pod Dobryniczami, trzy godziny do świtu
Zdesperowani husarze zrzucali zbroje tak jak Dydyński, zrywali żupany i przeszywanice, otulali nimi konie, przykrywali grzbiety, słabizny, zawijali pyski. Zwierzęta odżyły trochę, dawały się prowadzić.
A ludzie snuli się niczym zgraja upiorów.
W koszulach i rozchełstanych żupanach… Z posiniałą skórą, z ranami od mrozu, z których sączyła się krew, wyglądali jak potępieńcy, którzy przez nieuwagę uszli z ręki diabelskiego kata. Słaniali się na nogach, jęczeli i zaciskali zęby. Niektórzy nacierali się śniegiem.
Lecz wytrzymali. Padł tylko jeden koń. Do świtu było blisko.
Die 1 februarii/22 ianuarii
Pole pod Dobryniczami, przed świtem
Świt wymalował świat na szaro, nadciągał wolno, ponury, zły, zimowy. Nie przynosił nadziei ani ciepła, jedynie światło. Patrzyli otępiali, jak daleko nad lasami ołowiany widnokrąg staje się jaśniejszy. Śnieg przestawał sypać, wyraźniej widzieli pokryte bielą konie.
Ludzie zaczęli się poruszać; ci, którzy okryli wierzchowce własnymi szatami, przypominali śnieżne monstra — pokryci lodem, szronem, białym puchem. Krwawiący od ran i odmrożeń, ledwie żywi, dygocący.
Pozostawiali na polu daninę krwi. Ciała koni, ludzkie trupy leżące w zaspach, niektóre przysypane śniegiem, inne wyciągające ręce, szczerzące zęby do światła, jakby złorzeczyły słońcu, że ukazuje ich nędzne szczątki.
Dydyński ledwie się ruszał. Pokrwawiony, na wpół zamarznięty, powolnym ruchem zerwał z Kapera przeszywanicę, narzucił ją na ramiona, zdjął czamarkę, ale wypadła mu w śnieg — nie miał siły jej podnieść.
Nie mógł włożyć na siebie sukni, zgrabiałe ręce nie słuchały go zupełnie.
Ci, co zachowali w sobie iskrę życia, szarpali tych, którzy prawie zgaśli. Półżywe trupy rozcierały martwych, którzy nie mogli chodzić. Konie rżały, ruszały się wolno. Lecz chyba większość cudownym zrządzeniem losu przetrzymała mróz.
— Zbierać się — wycharczał Gogoliński. — Borys! Potrząśnijcie go! Niech wyprowadzi nas z piekła.
Jacek, kulejąc, podszedł do Oboleńskiego, który stał przy koniu, opierając się o jego bok.
— Hej, Moskalu. Mówię… do ciebie.
Borys stał nieporuszony. Dydyński ujął go za ramię, potrząsnął. A wtedy Myszaty odstąpił na bok. Straciwszy podporę, Oboleński osunął się na ziemię, śnieg wytłumił łoskot upadku.
— Słodki Jezu! — wykrztusił rozdygotany Dydyński. — Chryste… nie rób mi tego. Nie mścij się za krzywdy teraz…
Padł na kolana, nie bacząc na to, że cały pokryty jest ranami. Obrócił Borysa ku słońcu, spojrzał na blade oblicze; oczy sługi były przymknięte, nie otwarte… To dawało nadzieję.
— Wstawaj, psi synu! — jęczał, potrząsając Borysem. Bił go w gębę, w policzki, po bokach. Szarpał za ręce, próbował potrząsać. — Jesteś Moskal, syn suki i niedźwiedzia! Co to dla ciebie… mróz! Wstawaj! To rozkaz!
Na nic! Na nic wszystko. Borys zdawał się spać lodowym snem.
— Pomocy! — zawołał pan Jacek słabo, ledwie dosłyszalnie. — Wasze moście… On zamarzł! Zamarzł! Słyszycie…
Rzucili się ku niemu z krzykiem, złorzeczeniem. Domaradzki i Gogoliński poderwali Oboleńskiego w górę, poczęli nim potrząsać. Krzyczeć i grozić.
— Połóżcie go — wyjęczał stolnikowic. — Na śniegu! Dajcie blachę.
Trzęsącymi się rękoma podniósł swój obojczyk. Przyłożył go do ust Oboleńskiego. Wpatrywał się i modlił bezgłośnie do wszystkich moskiewskich świętych.
Minęła chwila, nim blacha pokryła się mgiełką.
A może to nie była mgiełka… Wciąż jeszcze się nie rozwidniło!
Diabli! Diabli! Wszystko wzięli diabli!
Szarpnął Borysa za szubę pod szyją, rozerwał pętlice, przycisnął głowę do owłosionej piersi Moskala, by wyczuć bicie serca.
Nic.
Nawet nie miał sił krzyczeć. Wyszedł mu pogrzebowy jęk.
— Nie rób mi tego, Borysie! Nie mścij się za zniewagi… Nie teraz, błagam! Daruj mi, wybacz moje winy! Już nigdy… Nie będę drwił. Nie będę bił! Nie będę szydził! Wstań! Błagam!
— Na nic! — wycharczał Domaradzki. — On już u Pana. Chodź, waszmość.
Ujęli Dydyńskiego pod pachy. Podnieśli w górę. A wtedy Jacek szarpnął się, krzycząc, padł na ciało Borysa, uderzył z rozmachu otwartą dłonią w gębę.
— Żyj, Borysie. Każę ci żyć, słyszysz, bladiunie?! Słyszysz!
— To na nic!
— Nieeee! Bierzcie śnieg. Nacierajcie! Ruszać się! Inaczej zginiemy tu wszyscy!
Zdarł z Borysa szubę i żupan, potem grubą rubaszkę, odsłaniając krzyżyk Maryny wiszący na szyi; uchwycił obie garście śniegu i począł nacierać ciało sługi bez tchu, bez przerwy, coraz mocniej.
— Maryna, słyszysz?! Maryna modli się za ciebie, z kurwy synu!