Выбрать главу

Rąbnął pięścią w pierś Borysa raz, drugi, trzeci… I wtedy…

Cud stał się!

Oboleński jęknął cicho. Zakaszlał, zakrztusił się.

— Nacierajcie go!

Rzucili się wszyscy. Rozcierali, czym mogli — śniegiem, własnymi koszulami, proporcami, połami przeszywanic i czamar. Krzyczeli i modlili się.

I przebudzili moskiewskiego niedźwiedzia z zimowego snu.

Borys jęknął, zamrugał sinymi oczyma, jego pierś uniosła się spazmatycznie, ramiona zadygotały.

A wtedy Dydyński przycisnął jego brodaty łeb do własnej piersi.

Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami, świta na wschodzie

Ruszyli kwadrans później, ledwie dopięli paski zbroi i podciągnęli popręgi. Konie szły wolno, zmordowane, ustawały co chwila, zatem nie żałowali ostróg.

Borys prowadził ich na wschód — skosem poprzez pole. Jechali rysią, luźną gromadą, jak Tatarzy, a nie najprzedniejsze znaki Rzeczypospolitej.

— Zaraz będzie strumień. Za nim trzęsawisko, teraz zamarznięte! — krzyknął Oboleński do Gogolińskiego. — Tam tylko stępa, inaczej pochłonie nas piekło!

Szli wolno przez śnieg, w którym konie zapadały się po pęciny. Przestraszone rżały, czasem nie chciały iść.

Od strumienia do lasu rozpościerały się bagniska — teraz zawalone śniegiem, skute lodem.

— Uważajcie, ojczulkowie! — krzyczał Borys. — Omijajcie miejsca, gdzie ciemne plamy. Tam oparzeliska, topiel, śmierć!

Borys miał rację. Lód był gruby, mocny, pokryty śniegiem, bywało, że trzeszczał pod kopytami ostrzegawczo, jednak co pewien czas widzieli wielkie grząskie okręgi, w głębi których bulgotały bańki błotnego gazu. Były ledwie widoczne, a co gorsza — często od góry pokrywała je cienka warstwa lodu i śniegu, pod którą czaiła się zdradliwa topiel. Konie ślizgały się, rozstawiały szeroko nogi, rżały, ale szły. Bez tchu, aby do lasu, rozerwać błędny krąg wrogów.

— Szybciej! Zaraz będzie jasno!

— Ruszać się.

Suchy grzmot przetoczył się nad lasem. Po nim drugi, trzeci. To był znak. Moskale dostrzegli, że nie ma ich na polu.

— Ruszają się! — krzyczał Domaradzki. Jechał ostatni, a wzrok miał sokoli, choć oczy przekrwione. — Jazda idzie zza strumienia.

Armatnia kula padła w step za ich plecami, wzniecając tuman śniegu. Druga rąbnęła w trzęsawisko, aż konie podskoczyły spłoszone.

— Dalej! Dalej!

Idąc stępa, kłując konie ostrogami, przedzierali się przez bagniska. Z tyłu narastał zgiełk, wystrzał znów wstrząsnął powietrzem.

— Chryste Spasitielu! — rozdarł się Borys, kiedy koń pod nim potknął się, lód pękł pod kopytami, wierzchowiec wpadł po pęciny w zamarznięte z wierzchu bagnisko. Wygrzebał się po chwili, pociągnął razem z innymi.

— Ruszać się! Szyyybciej!

Przedzierali się jak w konnym koszmarze. Ci z przodu mieli najlepiej, konie stąpały po twardej zmarzlinie ukrytej pod warstwą śniegu, która w niektórych miejscach sięgała do pasa. Ale dziesiątki kopyt tłukły lód i zmarzłe błoto — kolejnym wierzchowcom woda chlupała pod nogami, ostatnie zapadały się czasem do połowy boków — szły tylko dlatego, że widziały i czuły przed sobą ogony pobratymców.

Znów wystrzał. Ponury świst kuli, jakby leciała ku nim kosa śmierci. Wybuch gdzieś w trzęsawisku, rżenie rumaków.

A potem wrzask, kotłowanina. Lód zapadł się pod koniem, wierzchowiec trafił na oparzelisko, zanurzył się aż po szyję!

Jeździec wpadł w bagno; wcześniej biały od szronu, teraz był czarny, brązowawy. Chciał chwycić się łęku!

— Bracia, ratujcie!

Nie zdołał…

Ześliznął się prosto w błoto, pogrążył z chlupotem w trzęsawisku, zniknął, kiedy ciężar zbroi pociągnął go w odmęty.

— Jezu! Trzymajcie!

— Kogo, kiedy?!

— Wieczne odpoczywanie racz…

Koń rżał, bił kopytami. Nagle znikł — bagno pokryło go, wchłonęło ze szczętem.

— Dalej! Nie stawać!

— Wszyscy potoniemy!

Byli u progu śnieżnej równiny — konie złapały twardszy grunt, ruszyły szybciej.

A Gogoliński, który wysforował się do przodu, nagle zatrzymał się jak wryty w ziemię.

— Moskale!

Dalej, za bagnem, przed chaszczami były zasieki. Dwie lufy strzeleckich puszek spoglądały na nich czarnymi oczkami.

Jak na kościach… Dwie jedynki. Marna wróżba na przyszłość.

— Stawaj w szeregu! — zakrzyknął porucznik, bo wiedział dobrze, że pozostaje im tylko jedno — szarża w paszczę śmierci. — Kolano w kolano! Za mną, dalej marsz!

Od razu poszli w galop. Jezusie, że konie jeszcze miały siłę. Święty Jerzy, patron rycerstwa polskiego, naprawdę dodał im skrzydeł. A może wiedziały, że pozostać tutaj mogły wyłącznie w charakterze strawy dla wilków, kruków i moskiewskich chłopów.

Szarża. Z szablami prosto na działa.

— Staaaać! — krzyknął Swierkałow. — Czekać, syneczkowie! W imię cara ojczulka, Bohorodzica z nami! Mierzyć! Tylko w koniaaaaaa…

Husaria szła wprost na nich. Na kobylice, na zasieki — niższe w miejscu, gdzie stały działa. Dwieście koni. Osiemset kopyt. Dwieście szabel, z których każda niosła śmierć.

Ziemia dudniła, jakby zbliżała się pancerna lawina. Husarze pędzili. Pochyleni w kulbakach. Pokrwawieni i na wpół żywi. Trzymali się w siodłach, zaciskając zęby.

A na ich drodze spiżowe działa… Piszczele wymierzone prosto w końskie piersi. Ciemnozielona linia strzelców. Półtora tysiąca ludzi.

Końskie pyski zebrane na munsztukach, smukłe nogi zagarniające ziemię szerokimi łukami. Kopyta wybijające głuchy trójtakt, gromowy pogłos nadciągającej zagłady… Coraz bliżej… Bliżej! Już prawie!

— Bij zabij!

— Stoiii!

Husaria szła wprost na strzelców, sto kroków od nich, jeszcze sześćdziesiąt; drżą ręce trzymające samopały, zamykają się oczy, uginają nogi!

Chwila jeszcze! Końskie pyski ukazują się na wprost armaty, tuż przed lufą, przed kobyliną!

— Pli!

Niemojłow przytknął lont do zapału. Proch zajął się z sykiem, wyrzucił iskry.

Oszronione działo rąbnęło prosto w szeregi husarii. Ale nie niskim, suchym grzmotem.