Z jękiem dartego spiżu, z grzmotem i błyskiem rozerwało się na tysiące kawałków! Rozpadło, tnąc okruchami metalu puszkarzy, strzelców. W jednej chwili armata, kobylice, kosze z faszyną i zaostrzone kołki — wszystko w promieniu dwudziestu kroków zmiótł płomień. Zmiażdżył, odrzucił popalone ciała kanonierów, stopił lód, śnieg, wypalił dziurę w ziemi. Uderzył gorącym podmuchem w strzelców.
Swierkałow wrzasnął. Był osmalony, poparzony. Nie wierzył własnym oczom, lecz prawda kołatała mu we łbie. Działo… Działo zamarzło! Przez noc lufa musiała się skurczyć albo do środka przedostał się śnieg i zmienił w lód…
Strzelcy dali ognia z rozpędu. Część w chwili wybuchu posłała kule panu Bogu w okno. Inni, już po — niecelnie, w płomienie, w pyły, w tumany śniegu po kataklizmie.
A wtedy konie roty Gogolińskiego wpadły z rozpędem w wyrwę w moskiewskiej przegrodzie…
Szable świsnęły tylko raz — nie było kogo bić. Rumaki uderzyły w linię strzelców, zmiotły ją piersiami, stratowały kopytami. Jak wartki górski strumień przebijający się przez tamę, chorągiew husarska przerwała pierścień okrążenia, zmiażdżyła, stratowała szyki wrogów, a potem wyrwała na swobodę.
— Heja! Ho!
— Ałła! Ałła!
Wyli, krzyczeli, hałłakowali po tatarsku. Wolni, szczęśliwi, wyzwoleni… Pędzili, jakby naprawdę wyrosły im skrzydła.
I wtedy wpadli w szerokie rozlewisko potoku.
Nagle lód trzasnął, czyjś koń zwalił się, inne zarżały, poczęły ustawać. To nie była natura… To była zasadzka. W szerokim, przysypanym śniegiem rozlewisku Moskale wyrąbali płonie — przeręble przykryte wiechciami słomy, przysypane śniegiem. Lodowe wilcze doły dla jazdy.
Dydyński uświadomił sobie to wszystko w jednej chwili, gdy Kaper zapadł się, zwalił pod nim, zanurzył w lodowatej wodzie. Jeździec przeleciał przez przedni łęk, wyrżnął w lód, aż zadudniło mu w uszach, przetoczył się po śniegu i zamarł.
Minęła chwila, nim wyczuł, gdzie ma ręce, a gdzie nogi. Podniósł się blady, sponiewierany.
Rota już przeszła, przeleciała w pędzie. Dydyński spojrzał za nimi, potem odwrócił się do konia. Kaper wpadł z kretesem. Lód zarwał się nie tylko pod płonią, ale i wokół. Wierzchowiec pogrążył się w wodzie, z której wystawał tylko łeb. Jacek spoglądał na smutne, wilgotne oczy i czuł, jak w sercu narasta rozpacz.
— Kaper!
Chwycił za cugle, pociągnął, chciał wyrwać przyjaciela spod lodu, ale to była robota głupiego. Wierzchowiec wyciągnął szyję, zarżał żałośnie.
— Batiuszka! Jacku Aleksandrowiczu! Uciekajcie!
Gdzie, jak? Kto to mówił? Borys zawrócił na Myszatym, stał na lodzie, machał czapką i krzyczał.
Moskale? Szli na stolnikowica, biegli po lodzie, z szablami, czekanami w rękach. Pędzili z obu brzegów, zawzięci, kosmaci, nieustraszeni.
— Borys, uciekaj! — wrzasnął szlachcic. — Sprowadź pomoc! Zawiadom… Nieborskiego.
Porwał za szablę… Zaraz, nie miał pod pachą rękojeści. W czasie upadku węgierka obróciła się na rapciach głownią w górę. Szarpnął za splątane paski, nie myśląc, że najszybciej byłoby po prostu rozpiąć pas!
— Batiuszka!
Szarpał się rozpaczliwie z upartym pasem. Być otoczonym przez wrogów, nie mieć szabli w ręku! Szczyt rozpaczy…
Dostał czekanem w szyszak. Mocno, z zamachu. Runął na śnieg, a raczej to zaśnieżony lód uderzył go w brzuch i łeb tak mocno, że zabolały zęby.
Przewrócił się na bok, usiłując wymacać szablę. Dostał raz jeszcze, aż zadźwięczało mu w uszach.
— Booooorys…!
Dopadli go ze wszystkich stron, kopali, bili. A potem dźwignęli z ziemi. Porwał za szablę, ale nie mógł jej dobyć. Szarpał się w uściskach ponurych brodaczy, widząc, jak Oboleński zawraca konia i przerażony pędzi w stronę lasu. Gromada moskiewskich oberwańców pognała za nim, wygrażając kijami i czekanami.
— Bieri Lacha!
— Puskaj!
— Fiodor Maksymowicz! Żywy, cały!
Wydarli mu szablę, zdarli szyszak, wykręcili ręce w tył. Zaczęli wiązać.
— Bierz konia!
Jeden z Moskali szarpnął za wodze Kapera. Rumak kwiknął, zanurzył się jeszcze bardziej. A wtedy drugi z dworian — z ryżą bródką, w brudnym pikowanym kaftanie — podskoczył bliżej, szarpnął niecierpliwie za podgardle. Nie mógł rozpiąć sprzączki, a bał się stąpać po kruchym lodzie. Spróbował zerwać uzdę z łba konia bez rozpinania sprzączek. Osiągnął tyle, że się zasapał, przyczyniając zwierzęciu dodatkowych cierpień.
— Czort z nim! — Machnął ręką.
Kaper zachrapał trwożliwie, ale nie utonął. Dydyński szarpnął się, zdjęty bólem. Obmacywali go sprawnie we dwóch, szarpali za płyty. Nie wiedząc, jak rozpiąć sprzączki, przecięli paski kindżałem i wyłuskali Dydyńskiego z obojczyka, napierśnika i reszty zbroi.
Rosły Moskal w spiczastym szłomie jakby wydobytym z grobu Ruryka, z czarną, kręconą brodą, wyszarpnął szablę z pochwy. Przyłożył ostrze do gardła szlachcica.
— Ty, Litwin, diengi masz?
— Mam, mam — śpiesznie zapewnił Dydyński. — Puśćcie — pokażę.
— Dawaj albo ubiju!
Drżącą ręką sięgnął do szyi. Zerwał sakiewkę z dukatami. Brodaty rozwiązał mieszek, uśmiechnął się i zaraz oddał drugiemu — starszemu, z krzaczastymi brwiami, który widać cieszył się największym mirem w tej kompanii.
Błysnęło złoto polskich czerwońców. Krzaczasty spojrzał na Dydyńskiego spode łba.
— Mało!
— Ja możny szlachcic, pan. Wykupię się! Zapłacę!
Krzaczasty pokiwał głową.
— Bieri Litwina.
Powlekli go po lodzie. Szlachcic potykał się i ślizgał, opierając na ramionach śmierdzących sadłem i dziegciem pachołków.
— Co z koniem, Fiodor Maksymowicz!
— Poszoł na chuj!
Sługa w kaftanie podszedł do Kapera, który rzęził, lecz ciągle jeszcze nie utonął, a jego łeb wystawał z płoni. Pociągnął za wodze, pokręcił głową, przyłożył rusznicę do łba konia i strzelił.
Dydyński krzyknął. Znów oglądał egzekucję towarzysza broni. Widział, jak Moskal chybił, jak klnąc, nabijał broń, a zakrwawiony koński łeb miotał się w przeręblu. Jak padł drugi strzał, a po nim trzeci. I wreszcie pokryty krwią, lecz ciągle dygocący Kaper zniknął pod lodem.