— Tej nie! Ja ją zachowam. Dajcie!
Słudzy zawahali się.
— Podprowadźcie mnie!
Kiedy pomogli mu podejść bliżej, Dworycki wydarł siłą sztandar z rąk carskich pokojowych. Przytrzymał w garści, ścisnął, zwinął w kłąb.
— Jeszcze wejdziemy pod nią do Moskwy — wychrypiał. — Przegraliśmy bitwę, ale nie wojnę. Prawdziwa walka dopiero się zacznie.
Dymitr tuż obok bił pokłony przed cudownym obrazem Matki Boskiej Samborskiej ofiarowanym mu na wyprawę przez Mniszcha. Carewicz szlochał, wył, jakby pijany i nieobecny. A jednocześnie święty i nietykalny.
— Ispołnim wieczerniuju molitwu naszu Hospodiewi. U Hospoda prosim![32]
— Spasi, pomiłuj i sochrani nas, Boże, twojeju błahodatiju[33].
Oboleński zacisnął dłonie w pięści. Ten fałszywy carzyk, Łżedymitr, był o krok. Gdyby tak… Ech, dlaczego nie udało im się wtedy, na Litwie…
Dymitr wstał blady, lecz dumny. Oboleński skłonił się sztywno, powoli opadał na kolana, uderzył czołem, zagryzając wargi ze złości.
Nie robił tego dla siebie. Dla Dydyńskiego — jedynego człowieka, który mógł być może odnaleźć jego przeszłość na Dworze. Powiedzieć prosto w oczy Borysowi, kim jest i gdzie się narodził.
Padł plackiem przed Samozwańcem, bił czołem w śnieg jak rab, czarny chołopiszka wtrącony w niewolę. A kiedy się odezwał, słowa przechodziły mu przez gardło zimne jak węże.
— Najjaśniejszy, najwspanialszy batiuszko, carewiczu nasz, hospodarze, jedynowładco wsiej Rusi, carze i spasitielu nas…
— Już nie spasitielu — warknął Dymitr. — Teraz wy mnie spasajtie od Borysa. Czego chcesz?!
— Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki, wzięty przez carskich ludzi!
— Nie on jeden — wzruszył ramionami Dymitr. — Zaprawdę nadchodzi czas kary za grzechy. Krwią potoczą się rzeki na całej Rusi, padną jak łan sierpem zżęty bogobojni mężowie, a jęki wdów słychać będzie aż w Carogrodzie. Bo Zbawiciel jest gniewny. On miłuje sprawiedliwość.
— Wasza Carska Mość, hospodarze najjaśniejszy, ratuj go!
— Kogo?
— Ojczulka Dydyńskiego.
Dymitr roześmiał się.
— Straciłem dzisiaj wojsko i sławę. Moja duma i cześć legły w gruzach pod Dobryniczami. Pięć tysięcy wiernych sług pozostało na polu, a ty mi każesz ratować jednego szlachcica?
— Służył wam wiernie!
— Ratuj go sam.
— Hosudarze! — Borys zerwał się na nogi, wstrząśnięty i zabłocony. Chciał rzucić się w stronę tego rudego pokurcza, skruszyć w ramionach, targnąć się na fałszywy majestat, którym gardził.
Byczyńscy i hajducy byli szybsi. Zagrodzili mu drogę, chwycili za ramiona, przytrzymali. Jan przyłożył szablę do karku.
— Wasze Wieliczestwo, proszę mnie wysłuchać!
— Dość już się nagadałeś! Odstąp! — warknął Buczyński.
— Maryna! Będzie pytać! Za panem Dydyńskim…
Dymitr odwrócił się jak rażony gromem. Sięgnął do pasa, po szablę… Nie! On tylko zerwał chudą sakiewkę, cisnął ją pod nogi Oboleńskiego.
— Masz. Ratuj pana.
Die 2 februarii/23 ianuarii
Las pod Słobodą posadzką w Rylsku
Czas nieznany
Ostrożnie podszedł do pozostawionej na saniach klatki. Była okryta skórami przewiązanymi powrozami, nawet z bliska nie dało się zobaczyć, co skrywała gruba warstwa futer.
Starzec ustawił się z boku klatki, podniósł zasłonę na drzwiczkach.
Zamknął oczy, zacisnął powieki aż do bólu i po omacku odemknął. Ze środka doszedł cichy szelest, jak gdyby morskie fale przelewały się przez brzeg. Klatka zakołysała się.
Rozwarł palce lewej ręki. Przed klatkę opadł strzęp mantii popa Witalija.
— Idźże, przeklęty poterczuku, świeżym tropem. Napij się, najedz i przynieś mi jego duszę.
Usłyszał szelest, klatka znowu zakołysała się, sanie zadrżały. Cichy łoskot, stukot, trzeszczenie desek. A potem szybki szmer na śniegu, kiedy to się oddalało.
Usłyszał rżenie konia, którego uwiązał pół stajania stąd. Potem cichy trzask gałęzi i wszystko ucichło.
Powoli rozwarł powieki, przeżegnał się szeroko. Zeskoczył z sań w głęboki śnieg, obok świeżych śladów bosych stóp odchodzących od sań. Tak drobnych, że zdały się tropami dziecka, a nie diabła.
Die 2 februarii/23 ianuarii
Trakt z Siewska do Rylska
Kwadrans po godzinie, drugiej
— Ratujcie, księża! Pomóżcie! Pan Dydyński w niewoli.
Sawicki spojrzał na Ławickiego, ale ten był jak wyrzeźbiony w granicie. Nie drgnął i nie dał poznać po sobie, że coś się stało.
— Straszny czas nastał, bracie.
— Będziemy się modlili za niego.
— Ech, jezuity, papieżnicy! — warknął Borys. — Modlitwy potrzebne są umarłemu, a on żyje.
— Wielu naszych cierpi pohańską niewolę. Westchnijmy za nich do Boga.
— Pomódl się z nami, bracie.
— Po co mnie wasze łacińskie modlitwy? — zagrzmiał Borys. — Mnie trzeba pomocy, prochów, pieniędzy, aby wydobyć go z niewoli.
— Skądże to u nas, bożych sług ubogich?
— Przecież był wam bliski.
— Jak każdy chrześcijanin.
— Wstawcie się za mną do carewicza, aby kazał go wykupić.
— Wstawimy, ale nie dziś. Dymitr zagniewany. Odwrócił od nas oblicze. Krzyczy jak bezrozumny człowiek, że nasze modły nie pomogły. Dziś otacza się popami i czerńcami.
— Z Bogiem, bracia! Sam poszukam mego pana.
— Czekaj. Weź to.
— Na co mi wasz krzyż?
— Oddaj go panu Dydyńskiemu, jeśli wasze drogi się skrzyżują.
— Mam swój chrest.
— Nie odtrącaj tego. — Sawicki wsunął krzyż w rękę Borysa i zacisnął palce. — Przyda się. Bo jak powiedział Pan, nie ostrze miecza, lecz ukryta w duszy wiara stanowi o sile człowieka.
Borys wzruszył ramionami. Zabrał krzyż i odszedł.
Die 2 februarii/23 ianuarii
Trakt z Siewska do Rylska
Kwadrans po godzinie drugiej
Myszaty ledwie powłóczył nogami. A jednak po raz ostatni Borys zmusił go do galopu i dopadł wozów pana Dydyńskiego, gdy tabor Dymitra zatrzymał się na popas.