Выбрать главу

Świrski, już opatrzony, na wpół leżał na wozie pod baranicą, Anastazja czuwała przy nim z driakwią. Nieborski doglądał czeladzi.

— Pan stolnikowic wzięty! — krzyknął Borys resztką tchu.

Zamarli przerażeni. Borek wypuścił lejce z rąk. Mykoła odstawił ceber z wodą. Damian aż zamachał rękoma.

— Pod Dobryniczami… Nad rzeką. Wzięli go Moskale, dworianie cara Borysa. Sam nie wiem kto… Stracił konia — wydyszał Oboleński.

Anastazja była blada jak chusta. Zaczęła szlochać, dygotać. I nagle poderwała się na nogi, pognała za wóz. Nikt nie obejrzał się za nią, słyszeli tylko, jak wyrzucała z siebie zawartość żołądka. Mykoła przeżegnał się zdjęty trwogą. Nieborski stał nieporuszony, blady.

— Nikt nie chce go ratować… — wydyszał Borys. — Kiedy wali się panowanie carewicza Dymitra, każdy myśli o własnej żopie.

Zdyszany spoglądał im w oblicza, zacisnął zęby.

— Pójdę mu z pomocą. Pojadę choćby do Moskwy… Wykupię go, wyzwolę. Zawiozę okup. Ale potrzebuję pomocy.

Zapadła cisza. Spojrzenia pachołków i Anastazji skierowały się w stronę Nieborskiego.

— Ja pojadę! — jęknął z wozu Świrski. — Jacek nadstawiał za mnie karku, czas teraz postawić w zastaw moje gardło dla niego.

Borys utkwił wzrok w Nieborskim.

— A wy, Damianie Florianowiczu?

Powoli, nie patrząc w oczy Oboleńskiemu, Damian pokręcił głową.

Anastazja wyszła zza wozu — blada, rozdygotana. Wpatrywała się w Nieborskiego jak w ikonę. Ale szlachcic tylko kręcił głową.

— Nie mogę! — rzekł cicho. — Nie wolno. Pan Dydyński mianował mnie namiestnikiem w poczcie! Ja odpowiadam za wasze zdrowie i jego mienie… A wyprawa do Moskwy to szaleństwo!

— Chcesz zostawić dobrodzieja w niewoli?! — wycharczał Świrski. — Tak się odwdzięczasz za opiekę?! Za moderunek? I służbę w husarii? Gdzie byś był, gdyby nie Dydyńscy?!

— A co to ma do rzeczy?

— Nie chcesz odpowiadać? Tedy niechaj odpowiem za ciebie: za psiarczyka byś służył. Za rękodajnego albo za rakarza, skoro brak ci fantazji!

— Miarkuj się, Świrski! Leż, gdzie ci dobrze!

— Damianie! — jęknęła Anastazja. — Co ty? Co ty czynisz? Na Boga żywego, w Trójcy Świętej jedynego…

— Pan mnie wyznaczył na namiestnika w poczcie! — powtórzył Nieborski z zaciśniętymi zębami, — Przy mnie komenda i władza. A komu się nie podoba, droga wolna — wskazał trakt — na gościniec. Przyjdą wieści, u kogo pan Dydyński w niewoli, sam się na wykup dorzucę, z własnego trzosa. A póki nie wiemy co i jak, nie wolno nam odstępować wojska! Zrozumieliście czy mam powtórzyć?

— A więc nie chcesz iść na pomoc panu?

— Póki nie wiemy, gdzie jest, cały poczet ma zostać przy rocie! Tak ślubowałem panu stolnikowicowi.

— Sami ruszymy! — rzucił Świrski. — Skoro on nie chce, ja pojadę z Borysem.

— Pijany i ranny? — Nieborski podszedł do wozu, chwycił bukłak. — Przymawiasz mi od psiarczyków, a sam jesteś krzywoprzysięzca. Komu, jak nie panu Jackowi, przyrzekałeś nie brać więcej wina do ust? I co, szelmo?

— Przysięgałem nie brać w gębę gorzałki, miodu i piwa! Ale o małmazji nic nie wspominałem! Pojadę!

— Pójdziesz! — Nieborski położył dłoń na rękojeści szabli. — Piechotą, bo konia będziesz musiał wygrać w karty. Ja podjezdków nie dam ani żadnego woźnika.

— Daj mi Myszatego, sam pojadę — ozwał się Borys.

— To luzak pana Dydyńskiego. Należy do pocztu. Dydyński bił cię i znieważał, Borysie. Czemuś taki chętny, by wyciągać do niego dłoń?

— Moja sprawa.

— Już powiedziałem: nie dam koni. Cisza i milczeć! Rozkładać namiot! Dziś w nim będę spał.

Nikt się nie odzywał. Świrski pewnie wstałby z wozu, gdyby mógł. Ale był ranny i jako się rzekło wyżej — pijany.

Die 2 februarii/23 ianuarii

Rylsk, dwór popa Witalija, ta sama pora

Witalij wytargał Fiediuszkę za włosy, szarpnął za ucho, przytrzymał.

— Za co, ojczulku?! — zapłakał malec.

— Na przestrogę — sapnął pop. — Gdyby cię kto kiedyś pytał o mnie, o Somkę i nasze miłowanie, masz trzymać gębę na kłódkę! Rozumiesz, łajdaku? Choćby żelazem cię przypalali, ani pary z gęby!

— Tak będzie, będzieeeee, ojczulku, jako Chrystus w niebie.

— Pamiętaj. Bo inaczej kańczugiem z tobą pogadam. Na słomianym kobiercu.

To były tylko czcze pogróżki. Ojciec Witalij nigdy nie bił Fiediuszki ani Somki batem. Jedyne, na co stać było popa, to bolesne szturchańce, szarpanie za włosy i uszy.

Teraz też znowu wyciągnął rękę ku czuprynie chłopca, ale dziwny szmer sprawił, że wstrzymał się. Coś przeleciało, przemknęło po dachu, zaszamotało na szczycie dworzyszcza jak spłoszony ptak.

— Spasitielu, co to? — zapytał pop.

— Może kot?

— Przynieś piszczel. Sprawdź, czy nabita.

— Słucham, ojczulku.

Coś przesunęło się za ścianą. Okiennice kolejno zatrzeszczały ostrzegawczo — wreszcie jedna, w sennicy, załomotała głucho. Potem dał się słyszeć łoskot i głośny trzask. Usłyszeli skrzyp drewna, jak gdyby miękki kłąb futer wylądował na podłodze w pokoju.

— Co to?!

— Daj rusznicę!

Fiediuszka podał broń dobytą ze skrzyni. Pop chwycił ją, odwiódł kurek, klucz do zamka wypadł mu z rozdygotanych dłoni na podłogę. Schylić się przeszkadzał popi brzuch, więc padł na kolana i począł szukać rozpaczliwie.

— Wor! — jęknął. — Fiediuszka, kochany. Idź sprawdzić… Idź zobacz. Może to wiatr…

Dygocącymi dłońmi chwycił klucz i nałożył na zamek. Przekręcił z cichym chrzęstem.

— Na co czekasz, łajdaku! Otwórz te drzwi.

Fiediuszka nie posłuchałby, ale ojciec Witalij chwycił go lewą ręką za ucho, potrząsnął, popchnął.

Chłopiec ujął w rękę żelazny pierścień. Pociągnął drzwi powoli, ostrożnie. Odchyliły się na dobrze naoliwionych zawiasach. Szpara powiększała się, dostrzegał w niej ławy, skrzynie, kufry, wysokie, zasłane pierzynami łóżko.

Wszedł do środka z bijącym sercem, strwożony.

Coś było z lewej!

To tylko wiatr szarpał okiennicami. Okno było otwarte, wpadał przez nie lodowaty podmuch.