Выбрать главу

I znowu parsknęła śmiechem.

— Złaź ze mnie! Udusisz. Złaź albo narobię krzyku.

Spocony, zbaraniały Damian posłusznie zszedł z łoża. Nie patrzył na nią — narzucił delię na koszulę, chciał coś powiedzieć, ale machnął ręką i bez szabli wyszedł z namiotu.

Dyszał ciężko, uspokajał się. Wciąż w uszach dźwięczał mu złośliwy śmiech Anastazji.

Zmarszczył brwi, ale trudno mu było udawać srogiego pana. W tej chwili trudno mu było w ogóle odgrywać szlachcica.

Tymczasem dziewczyna zwlokła się z łoża, usiadła ponura i zmordowana. W jednej chwili śmiała się jeszcze, a w drugiej już szlochała, tyle że bez spazmów i łez.

Nieborski przechadzał się wokół ogniska, przy którym grzali się Mykoła i Borys, chuchał w garście, rozcierał zziębnięte dłonie.

— Siodłajcie konie!

W pierwszej chwili nie zrozumieli.

— Siodłajcie nasze dwa podjezdki, Myszatego i Sonkę. Jedziemy ratować pana Dydyńskiego.

Obrócili się w milczeniu, spojrzeli na niego.

— Mykoła, Borek, wy zostaniecie z wozami. Miejcie baczenie na wszystko i zajmujcie się panem Świrskim.

— Jakim Świrskim? — jęknął Herakliusz. — Ja też pojadę.

— Ty? Gdzie? Chyba na cmentarz? Ledwie ci kulę wyjęli.

— Wolę zdechnąć w siodle, niż gnić na wozie.

— Borys, gotuj się. Poprowadzisz nas do obozu Szujskiego. Odnajdziemy jeńców i będziemy traktować o wykup. A jeśli się da, odbijemy pana stolnikowica!

Oboleński podniósł się, spojrzał na poczet Dydyńskiego.

— Kto pojedzie?

— Ja, ty i Świrski.

— Ja też pojadę.

Anastazja stała przed namiotem, blada, z zaciętą twarzą, postarzała o ładne kilka wiosen.

— Rozważcie moje słowa, a komu zadrży serce, niechaj zostanie — Borys łypnął okiem na dziewkę — póki jest jeszcze czas. Pójdziemy w Moskwę, nie żałując koni. Będziemy przekradać się przez wojska Szujskiego pijane krwawym zwycięstwem i udawać Moskali. Pójdziemy polem i lasem, górą i doliną, przez grody, posady, rozłogi. Przejdziemy przez piekło i ogień. Dlatego żądam, abyście ubrali się w suknie, które jegomość stolnikowic pobrał w Czernihowie, i pochowali za pazuchę szlachecką dumę, żupany i delie. Weźcie pieniądze, jeśli coś zostało. Na wykup pana.

Zawahał się, zastanowił przez chwilę.

— I odpuśćcie sobie winy i grzechy, abyście wyruszyli na tę wyprawę z czystymi sumieniami.

Anastazja nie patrzyła na Damiana. A pocztowy spuścił wzrok.

Die 2 februarii/23 ianuarii

Rylsk, dwór popa Witalija, późny wieczór

— Diabeł to zrobił, bo przecież nie chrześcijanin! — Stiepanko, wielki jak dąb dziesiętnik strzelców grodzkich, trząsł się jak osika na wietrze. — Batko, to mi się we łbie nie mieści…

— Jak dostał się do domu?

— Przez okno na podklecie. Bez drabiny, bez liny… Rozbił okiennicę.

— Ktoś go widział?

Dziesiętnik przeżegnał się.

— Wezwali nas sąsiedzi, bo słyszeli krzyki. Bali się iść, bo większych tchórzy niż nasze mużyki nie znajdziesz. A w środku… Odnaleźliśmy Fiediuszkę, sługę ojczulka Witalija. Żywego… Zabójca nic mu nie uczynił. Aż dziw, że przeżył, bo z ojczulkiem sprawił się… całą gornicę, sień i izby we krwi upaprał. Chłopca też juchą zalał jak wieprzka.

— Pytaliście go co i jak?

— Batiuszka — dziesiętnik gniótł w ręku kołpak, przestępował z nogi na nogę — on teraz prawie całkiem zaniemówił.

— Co gadał?

— Mówić straszno. Otworzyłem — powiada — drzwi do gornicy. A tam ojczulek Witalij po podłodze skacze — jak żaba, hyc, hyc. Ja na ławę, a on za mną. Ja na piec, a on do mnie… Tyle że bez głowy! A ja mu krzyknę: Ojcze Witaliju, czemu tak dziwnie skaczecie?!

Stiepanko umilkł, widać było, że się boi.

— Powiedział nam wszystko, a potem… Jak nie krzyknie, jak nie wrzaśnie: Ojcze Witaliju, czego skaczecie! Czego skaczecie, ojczulku najdroższy. Tak woła ciągle, co go spytać. Z uma on już… — Machnął ręką.

— A głowę popa znaleźliście?

— Diabeł ją zabrał do piekła. O, tędy, kominem wyleciał.

Die 3 februarii/24 ianuarii

Kabak na posadzie w Rylsku, późny wieczór

Zanim ruszyli w głąb Moskwy, wrócili do Rylska, który szykował się do obrony przed nadciągającą armią Godunowa. Borys kazał zajechać na posad, gdzie przy placu targowym poszedł do kabaku kupić gorzałkę, bez której w Wielkim Księstwie Moskiewskim trudno myśleć o wypuszczaniu się w drogę zimową porą.

Wracał z bukłakami pełnymi prostuchy, kiedy ktoś wszedł mu w drogę. Zobaczył posiwiałego starca w czudze i kołpaku, z małą, capią bródką i wąskimi oczyma. Zatrzymał się, patrzył i nie wierzył własnym oczom.

Rzucił naczynia, padł na kolana i objął starego za nogi.

— Ojczulku Antonie Uspieński! Batiuszko umiłowany.

Starzec zmarszczył brwi, uśmiechnął się okrutnie, ale nic nie powiedział.

— Antonie Makarewiczu, albo to nie poznajecie swego wiernego sługi? Surowy był z was diadka, ale sprawiedliwy. To ja, wasz sługa, Borys Oboleński.

— Chi, chi, chi… poznaję. — Stary złapał Borysa za głowę, kiedy ten bił pokłony. — Ale nie tutaj, nie tutaj, posadzcy patrzą. Chodźmy za kabak, za ławy!

— Będzie jak chcecie, batiuszka.

Borys, podniósł się, pozbierał bukłaki i ruszył za Uspieńskim. Starzec uchwycił go za rękaw szuby, pociągnął za kabak, na tyły straganów, na których sprzedawano sukna.

— A co ty tu robisz, a? Myślałem, że Stariec posłał cię do Litwy, za Dymitrem. A?

— Ho, ho, wiele wiecie, ojczulku. O małom nie rozstał się ze światem. Służę.

— Komu?

— Dworowi, jak zawsze. Posługa niby wieczność — nigdy nie ustanie.

— Ja cię nie pytam, komu winny jesteś posłuszeństwo, ale od kogo przyjmujesz rozkazy?

— Od pana Dydyńskiego.

Czujne wąskie, skośne oczy podkreślone sinymi worami spoczęły na brodatej gębie Borysa. Nie poruszyły się już do końca rozmowy.

— Co za pan Dydyński?

— No, jak to, nie wiecie? Sługa Dworu, rab Starca. Wyciągnął mnie spod powroza w Samborze, kiedyśmy chcieli porwać fałszywego cara, Dymitra.