— Dydyński — prychnął Uspieński — Dydyński… No proszę, co my tu mamy. Cóż za Dydyński? Lach? Łacinnik?
— Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki. Na służbie Dworu.
— Skąd wiesz, że to sługa Starca?
— Dał mi Chrest do ucałowania. Znał Słowo. Jakże mu miałem nie zaufać?
— Chrest… Chi, chi, chi… Dobre sobie. Chrest. Tak jest, chrest… Co dalej?
— Słucham, ojczulku?
— Cóż wyprawiałeś z tym Dydyńskim? Byłeś w Rylsku, u popa Witalija, pokarać zdrajcę.
— A to wy wiecie? Tak jest, ojczulku.
— Co jeszcze robiłeś? Dokąd cię prowadzał?
— Ubiliśmy Izmajłowa w Czernihowie.
Starzec nawet nie drgnął.
— Wiem o tym. Za co?
— Nie wiem. Pan Dydyński rozkazywał, ja tylko słuchałem. Nie mój grzech.
— I nic nie uderzyło cię w jego słowach? Czynach? Niczym nie wydał ci się podejrzany?
— No, nie wiem…
— Zajrzyj w swoją duszę, syneczku. — Spojrzenie oczu Uspieńskiego przyszpiliło Borysa do drewnianej ściany. — I powiedz, wierzyłeś ty temu Lachowi czy nie?
— Po prawdzie zdawał się dziwny. Jak to Lach, ale…
— Nie ma żadnego Dydyńskiego na naszej służbie. To szpieg Dymitra albo lackiego króla, który podstępem wdarł się w nasze szeregi. Pewnie chce dotrzeć do Starca i wydać nas wszystkich, cały Dwór, fałszywemu carewiczowi albo jezuitom. Zaprawdę nie masz oczu, Borysie, głuchy jesteś i ślepy, żeś wykonywał rozkazy zdrajcy.
— Kazano mi nie mieć oczu. Kazano milczeć i służyć, batiuszka — stropił się Borys. — To służyłem, wiernie jak pies. I o nic nie pytałem.
— Gdzie Dydyński?
— To, co mówicie, ojczulku — Oboleński zadygotał — to tak jakby pohańcy swawolili mi pod baszką. Jezu mój, Chryste słodki… To nie do wiary! Dydyński zdrajcą?! A ja… Myślałem, że to nasz. Słuchałem go, służyłem wiernie jak pies, chociaż brał gniew i on wydawał się dziwny. Ale… Wasze słowa są nie do wiary.
— Nie wierzysz mi?
— Wierzę, ale… Nie mieści się w głowie!
— Ja cię zabrałem od Oboleńskich, kiedy byłeś otrokiem. Ja cię karmiłem, uczyłem, jak żyć po bożemu, jeździć konno, modlić się, stawiać słowa i bić pokłony panu. Byłem dla ciebie jak prawdziwy batiuszka, więc musisz słuchać mnie jak ojca. A jeśli nie chcesz…
Na łańcuszku w ręce Uspieńskiego kołysał się złoty Niedźwiedzi Chrest. Borys jęknął, ucałował jego ramiona.
— Az jesm' s wami i niktoże na wy — rzekł starzec. — To mówię, gdybyś miał wątpliwości, komu ufać.
— Wierzę wam bez przysięgi. Chociaż… Nigdy, ojczulku, nie powiedzieliście mi, kim jestem. Kto był moim prawdziwym ojcem.
— Służ wiernie, a doczekasz się. Nadejdzie dzień, a dowiesz się. Za służbę. Za krew i pot. Za wszystkie rany. Gdzie Dydyński? Idziesz do niego? Gadaj!
— Dydyńskiego wzięli do niewoli bojarzy cara Borysa pod Dobryniczami. Jechałem, aby starać się o jego uwolnienie, jako dobrego pana.
— Dobrego pana, hi, hi! Co ja słyszę. Dobry pan… Powinienem wypuścić twoim tropem potercza — rzekł Uspieński, wydymając wargi. — Ale przez wzgląd, że darzę cię ojcowską miłością, uwierzę, żeś słuchał Lacha wierny regule posłuszeństwa, a nie ze złej woli. Ale czy Stariec uwierzy, Bóg jeden wie. Powinienem też — ciągnął dalej stary — ruszyć śladem Dydyńskiego, ale skoro spotkałem ciebie, a on jest wzięty do niewoli, pojadę najpierw opowiedzieć wszystko Starcowi. Ty zaś — przytrzymał rękaw szuby Borysa — ruszysz śladem Lacha. Dowiedz się, kto go pojmał, gdzie jest, wykup albo uwolnij i daj mi znać. Wiesz jak?
— Tak, ojczulku.
Uspieński szarpnął za rękaw szuby Borysa, wyrywając z niego kilka kłaków. Podsunął je pod gębę synaczka i uśmiechnął się złowróżbnie.
— Gdybyś zdradził, wiesz, co się stanie?
Oboleński zadygotał, a jego przybrany ojciec roześmiał się złośliwie.
— Idź z Bogiem. I niech cię prowadzi Chrystusowa Rodzicielka. Nie mamy czasu na rozmowy, synu. Za parę godzin będą tu wojska Szujskiego.
Borys ukląkł, a wtedy Uspieński położył mu rękę na głowie i pobłogosławił Niedźwiedzim Chrestem.
W kilka chwil później Borys wyszedł na plac targowy. Szedł wolno, niosąc w rękach bukłaki z gorzałką, które ciążyły mu jak stufuntowe kamienie. Spoglądał w zadumie na towarzyszy. Damiana Nieborskiego, Jędrzeja Świrskiego i Anastazję. Powrócił wspomnieniami do Dydyńskiego, który oszukał go, prześladował, dręczył i knutował. Wykrzywił zęby w uśmiechu, kiedy uświadomił sobie, że wszyscy oni, razem z wiarołomnym panem, są teraz zdani na jego łaskę.
Nadszedł czas, aby wyrównać porachunki.
— Siadajcie na koń! — rozkazał. — Jedziemy do Moskwy. I nie pytajcie o nic.
Koniec tomu II
Przypisy
Rozdział VIII
…spaliwszy przedmieścia i wypędziwszy posadzkich ludzi — myli się ten, kto myśli, że miasta na dawnej Rusi przypominały Kraków, Poznań czy Lwów. Te w Koronie i na Litwie były bowiem lokowane na prawie niemieckim, to znaczy rozplanowane w taki sposób, aby w ich strukturze zawierał się czworoboczny rynek z odchodzącymi na wszystkie strony uliczkami, na nim zaś ratusz i zwykle tuż obok kościół miejski. Tymczasem miasta w Wielkim Księstwie Moskiewskim miały podobną strukturę jak dawne słowiańskie grody, z których zresztą powstały. Dzieliły się na: gród, czyli kreml, w którym urzędował car (w Moskwie), książę albo carski wojewoda, zwany także gorodem, a czasem dietincem. Zwykle był to drewniany lub kamienny zamek zbudowany na wzniesieniu. U stóp kremla znajdował się posad — podgrodzie, czyli tak naprawdę właściwe miasto, w którym zamieszkiwała ludność służebna, kupcy i rzemieślnicy. Dodajmy też, że struktura miast w Moskwie była zupełnie inna niż w Rzeczypospolitej — nie były to, jak np. Kraków czy Warszawa, suwerenne organizmy mające własny samorząd, wójta i ławę miejską. W Wielkim Księstwie wszystkie miasta były w xvii wieku tak naprawdę osadami służebnymi — ich mieszkańcy zwykle podporządkowani byli carskiemu namiestnikowi — wojewodzie, a swoją pracę wykonywali w pierwszym rzędzie na rzecz kremla (grodu). Warstwa kupców i rzemieślników, którzy żyli tylko i wyłącznie z wystawiania towarów na sprzedaż, była znacznie mniej liczna niż ludność służebna, zwana „posadzkimi ludźmi”, a czasem „targowymi mużykami”.