Prawda, która wyszła z jego ust, przenikała do pijanego umysłu szlachcica wolno niczym ostatki piwa z beczki… Izmajłow, Golicyn, Radiszczew byli ludźmi Dworu… Cie-ka-we… Wyborny koncept… He, he…
I nagle uświadomił sobie, że dał im się złapać w pułapkę.
Słudzy pokazywali go sobie spoconymi paluchami, grubymi jak serdele. Podchodzili bliżej, niczym do dziwnego zjawiska, stając za plecami Izmajłowa i jego kompanów. Śmiali się, podrwiwali.
— Pij, Jacku Aleksandrowiczu — wycharczał Golicyn. — Ale może ty nie chcesz z nami biesiadować? Śmierdzimy ci, Laszku, my, błahoczestwi chrześcijanie?!
Co robić? Wyjąć szablę? — bełkotał w myślach Dydyński. Pewna śmierć… Zagryzł wargi, dusząc zawroty głowy. Zacisnął dłonie na krawędzi stołu, powodowany tym jednym: byle tylko wstać, utrzymać się na nogach i nie zwalić z ławy na pośmiewisko Moskalom. Zwalczyć słabość, utrzymać się na rozkołysanej podłodze…
Wstał zatem. Powoli, rozstawiwszy szeroko nogi, jakby izba miała stanąć dęba.
— Ty, Liach, pokaży szablu! — zakrzyknął jeden z tamtych, wyższy o głowę od stolnikowica, zuchowaty, kosooki i zarośnięty aż po same oczy jak soból z moskiewskiego boru. — Daj, co przy boku nosisz!
Dydyński szarpnął za szablę. Źle, bo potrącił łokciem bratym z gorzałką, który przewrócił się, rozlewając szeroką strugą mętny płyn. Moskale zaszemrali; szlachcic zachwiał się, chwycił naczynie — za późno. Jeszcze gorzej, bo kosooki podskoczył doń z tyłu, pociągnął za rękojeść węgierki, rozbrajając stolnikowica równie łatwo co dziecię w powijakach. Nie trzeba było tyle pić, doszło do głowy pana Jacka razem z pijacką czkawką. Wciągnął powietrze, przez chwilę nie oddychał.
Pomogło, rozjaśniło się w głowie; wolno jak koń w kieracie składał strzępy myśli.
— Raz, dwa, trzy! I tak, i tak! — warczał kosooki, fechtując szablą. — I tak go, i tak! Patrzcie, bracia, ja mam szablę, ja teraz Lach! Klękać przede mną, batiuszkowie!
— Oddaj! — wycharczał Dydyński, postąpił trzy rozkołysane kroki do przodu z wyciągniętą ręką. — Oddaj, co nie twoje.
— To już nie moje! — rzucił Moskal i zanim szlachcic złapał go za ramię, cisnął węgierkę kolejnemu kompanowi. Ten przeciął powietrze błyszczącą klingą, zawinął nieporadnego młyńca; widać rękę bardziej wprawioną miał do rąbania drwa niż do szabli. Stolnikowic postąpił krok w jego stronę, a wówczas pachoł przekazał broń dalej, szczerząc w uśmiechu białe, równe zęby.
Dydyński zakołysał się na rozstawionych szeroko nogach. Spoglądał na wrogie oblicza Moskali. Na pijanych pocztowych. Na pistolety z kurkami opuszczonymi na panewkę, które nagle pojawiły się w rękach Radiszczewa i Izmajłowa.
Pozbierał się, bo wiedział, że wszystko skończone. I raz jeszcze postawił całą rzecz na jedną kartę.
— Dość już — wycharczał, szukając wzrokiem oczu Izmajłowa — tej błazenady. Hej, ojczulku, gadaj zaraz, jakie są nowe rozkazy z Dworu… Od Starca?
Moskal spojrzał nań, odsunął na bok rękę z pistoletem.
— A skąd ty wiesz, Lachu, co to jest Dwór?
— Wiem nawet, co to Niedźwiedzi Chrest, bo całowałem go, wypowiadając Słowo i przysięgając w imię Najwyższego słu-ży-ć Starcowi do końca.
Moskale zamarli. Dydyński, choć pijany, wyczuł może nie zmianę ich zamiarów, ale wahanie. Kosooki popatrzył pytająco na Izmajłowa, a z samego grymasu jego zarośniętej gęby Dydyński wyczytał nieme pytanie: Prać, batiuszka?!
— Ty, Izmajłow, poskrom mużyków! — rzekł Dydyński z udawaną złością, choć tak naprawdę, gdyby nie był pijany, pewnie trząsłby się jak liść osiki. — Służę Dworowi. I zapytuję: jakie są rozkazy? Co w sprawie Dymitra, którego nie udało się porwać pod Samborem i dostarczyć żywcem do Starca?
— Służysz Dworowi? Doprawdy? — Izmajłow pozostał chłodny i obojętny. — A cóż to Jakiego Dwór? Chyba dwór cara Borysa, naszego gosudara preswietnego?
— Nie obracaj kota ogonem! Wiesz równie dobrze jak ja, co to Dwór Starca!
— I o tym słyszałeś? — rzekł cierpko Izmajłow. — A więc dobrze, Lachu. Sprawdzimy, co wiesz o Dworze. Mamy czas. Mamy dużo czasu. Patrz!
W wyciągniętej ręce kołysał się mały drewniany chrest z łbem niedźwiedzia.
Dydyński nie czekał ani chwili dłużej. Runął na kolana przed Izmajłowem, uchwycił krzyż, podniósł go do ust.
— To ku czci Trojcy Swiatej. Ku pamięci Marii Przeczystej Dziewicy.
Izmajłow spojrzał na niego, jakby zobaczył ducha.
— Płocho, płocho całujet! — zakrzyknął Golicyn, ale widać było, że jest poruszony.
— Skąd to zna? Kto to? Jak? — bełkotał podpity Radiszczew.
— Słowo! — Dydyński wbił oczy w oblicze Izmajłowa. — Mów Słowo, suczy synu. Słowo, co było na początku. U waszego Boha!
— Az jesm' s wami i niktoże na wy — wybełkotał bojarzyn.
— Jakie są rozkazy od Starca?! — zagrzmiał Dydyński, gramoląc się z kolan, co zważywszy na jego stan pomroczności, przypominało nieco syzyfowe prace. — Co masz mi do przekazania?!
— Nic… nie wiem — rzekł Izmajłow kompletnie zbity z pantałyku. — Jesteśmy tu osamotnieni. Tropili nas ludzie cara Borysa, ale poukręcałem im łby… Ale czekajże, Jacku Aleksandrowiczu! Wstrzymaj się z pytaniami i zaspokój najpierw naszą ciekawość. Jak to jest, że ja, zakrystianin Dworu, nigdy nie słyszałem o tobie?!
Jednym ruchem Dydyński wyszarpnął z ręki Moskala Niedźwiedzi Chrest. Odwrócił się, podskoczył do gruby i cisnął krzyż prosto w płomienie.
Izmajłow wrzasnął niby żgnięty nożem, skoczył do pieca, zatrzymał się z wyciągniętą ręką.
— Wot pizda gorbataja! — ryknął wściekle. — Poszeł ty w buju, bliadyn syn! Coś ty zrobił, Lachu! Łapcie go, z ognia ratujcie!
Służba bojarska zafalowała, jedni wyciągnęli pistolety w stronę Dydyńskiego, inni skoczyli do gruby — nie wiedzieli, kogo ratować i łapać — Lacha czy krzyż. Ale było już za późno; Chrest sczerniał, zmalał, sczezł w płomieniach.
A Jacek nie czekał. Widząc, że lufa pistoletu bojarzyna nie mierzy już w jego głowę, skoczył na Moskala. Był pijany, słabo utrzymywał się na nogach, potknął się, uderzył kolanem w deski podłogi i zerwał, wkładając w utrzymanie równowagi tyle trudu co w przetoczenie stuwiadrowej beczki piwa. Chciał odtrącić Izmajłowa i biec do drzwi, lecz bojar wrzasnął przeraźliwie, zszedł mu z drogi. Szlachcic uderzył go ramieniem, omal nie upadł.