Moskal usiłował strzelić, ale Dydyński — bardziej dzięki ślepej Fortunie i szczęściu niż zamysłowi — chwycił lewą ręką za lufę pistoletu, rąbnął pięścią. Trafił tamtego w łokieć, wyrwał broń.
Izmajłow podskoczył jak młoda sarna.
A Dydyński zatoczył się na słabnących nogach. Uderzył plecami w glinianą ściankę pieca. Poła jego żupana musnęła płomienie, na chwilę w izbie zapachniało spalenizną.
Chwiejąc się na nogach, trzymał broń równie pewnie co pijus ostatnią flaszę trunku uchronioną z potopu. Mierzył w łeb Izmajłowa.
— Brać go, bliaduna! — wrzeszczał Moskal. — W łyka, w dyby! W łańcuchy! Psa lackiego!
— Stać! — Dydyński nacisnął na spust, cofnął palec, nim zwolnił sprężynę kółka. — Każ tylko się ruszyć… ppachołkom! Zrobię ci… we łbie… dziu-rę sze-rok-ą jak niebiańskie wrota! Ro-zu-misz? — wybełkotał. — Cofać się, psie krwie!
Służba zafalowała, jedni opuścili broń, inni przeciwnie — mierzyli w pierś Dydyńskiego z samopałów i moskiewskich pistoletów. To był pat. Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma.
— Strzelać! — wycharczał bojarzyn, ale zupełnie bez przekonania.
— Tak! Strzelajcie! Dalejże, każ zabić jedynego Lacha na służbie Dworu, suczy pomiocie! Cofnąć się, powiedziałem!
Służba krążyła wokół nich, zdesperowana, niepewna, co zrobić i w kogo mierzyć. Czarne oczka luf zaglądały w oczy Jackowi jak ślepia ptaków czekających na swoją kolej na polu pełnym trupów.
— Skąd wiesz, że jesteś jedynym Lachem u Dworu?! — zacharczał Izmajłow. — Kto cię zaprzysiągł do służby? Kogoś Chrest całował?
— Waarłama Jaickiego.
— To zdrajca! Zmiennik, pies jak i ty! On nam Dymitra uprowadził na Litwę! Opuść broń do dytka!
— To sam każ odłożyć piszczele pachołkom.
— Nie.
— Nie?
— Na pewno nie! — potrząsnął głową bojar. — Mierzyć w niego! Nie patrzeć na mnie! Najpierw, panie Lach, daj dowód, że mówisz prawdę i jesteś naszym bratem! Albo nie wyjdziesz stąd żywy, choćbyś miał wpakować we mnie nie jedną, ale trzydzieści kul.
— Daj dowód na to, że gadasz prawdę — zahuczał Golicyn ukryty za szerokimi plecami czeladzi niczym za murami twierdzy.
— Taaa jest — zamruczał Radiszczew, który nie wstał od stołu.
Dydyński milczał skołowany, pijany. Nic nie przychodziło mu do głowy. Wpatrywał się prosto w oczy Izmajłowa. Między nim a możnym bojarem były cztery kroki, pusta przestrzeń. I lufa pistoletu.
— Sprowadźcie Borysa Włodzimierowicza! — rzekł bojar, nie próbując wycofać się z linii strzału. — Ruszać się!
Załomotały kroki. Moskiewscy zafalowali, rozstąpili się jak wilki przed niedźwiedziowatą postacią Borysa. Oboleński szedł wolno, niewzruszony, wyższy o głowę od obecnych. Mrużył oczy nienawykłe do blasku kaganków i łuczywa.
Teraz, przemknęło przez głowę Dydyńskiego, zapłacę za wszystkie zniewagi.
Jednak Borys, ujrzawszy rusznice i pistolety wymierzone w szlachcica, zamarł. Spojrzał na Izmajłowa. Spojrzał na Jacka. A potem…
Skrzywił się ze złością.
Wyszarpnął spod płaszcza pistolet z krzoską…
Strzeli! — pomyślał Dydyński. Do mnie!
I wtedy Oboleński wymierzył broń w Izmajłowa.
— Co to wszystko ma znaczyć?!
— Ty mi to powiesz! — warknął bojar. — Ty mi wyjaśnisz, jak Starcowi na spowiedzi, co, jak i dlaczego.
— Ot, naszła kosa na kamień! A czego ty, ojczulku, chcesz mego batiuszkę ubić?
— Batiuszkę? Jakiego batiuszkę, łajdaku! — Izmajłow już krzyczał, nie wiedzieć, bardziej zły, czy też zdezorientowany. — Jedziesz na Litwę złapać i sprowadzić Dymitra. Wracasz bez niego, za to z Lachem zmiennikiem, sobaką rimskowo papy! I jeszcze mianujesz go swoim ojczulkiem?! A ja o niczym nie wiem!
— Schwytali mnie na dworze fałszywego cara, byłbym zatańczył na stryczku, gdyby nie batiuszka Jacek Aleksandrowicz. On rzekł, że rozkazy zmieniono. Bo i po co chwytać Dymitra, skoro on sam wraca w granice świętej Rusi?
— Zaraz, ja czegoś nie rozumiem? Przyjmowałeś rozkazy od Lacha? Uwierzyłeś mu?
— Ukazał mi Chrest. Znał Słowo. Tak jak w zakonie. Oddałem mu pokłon i całowałem krzyż.
— Co? Coś powiedział?
— Biłem mu pokłony.
— To zdrajca! Lach nieszczery! Psi syn! Sługa zdrajcy Jaickiego.
— Moja sprawa — Borys przeniósł na niego zmęczone oczy — słuchać. Tego, u którego Chrest i władza. I Słowo od Starca.
— Teraz z tym koniec! — krzyknął Izmajłow. — Brać Lacha w dyby. A ty, Borysie Włodzimierowiczu, bij pokłony. Od dziś znowu będziesz słuchał mnie! Nie Lacha! A z nim zaraz sprawimy się jak z wieprzkiem!
— Nie słuchaj go! — ryknął Dydyński. — Pamiętaj na przysięgę!
— Lach to zdrajca! Na kolana, pachołku!
— Niech pokaże Chrest! — rzucił przebiegle Dydyński, jakby sam diabeł przemawiał przez jego usta. — Borysie, każ mu pokazać Chrest!
— Milcz, Lachu. Jeszcze z tobą nie skończyłem!
Borys zawahał się. Pistolet drgnął w jego ręku. Ale nie odwrócił głowy w stronę szlachcica.
— Jacek Aleksandrowicz prawdu każe — rzekł. — Pokażcie Chrest Starca, ojczulku. Powiedzcie Słowo. A wtedy stanie się ono ciałem i będę bił wam czołem jak rab.
— Tak jest, Izmajłow. Pokaż mu Chrest! Albo rozwalę ci łeb! — zawtórował jego słowom Dydyński.
— Jaki chrest?! Milcz, Lachu niewierny!
— Niedźwiedzi Chrest — spokojnie odparł Borys. — Tako rzecze Stariec. A jego słowo jest święte.
— Już pokazywałem! Jemu! — wrzasnął Izmajłow, a Jacek wyczuł, że bojar traci grunt pod nogami.
— Pokaż mi tu i teraz!
— Jak ci mam go pokazać, bliadunie?! Jak ci mam nim zaświecić w oczy, skoro Lach go spalił! Wrzucił do ognia.
— Nieprawda — skłamał gładko Dydyński. — Nie było żadnego Chrestu. Iwan Jakowlewicz łże nie jak sobaka, ale jak tuzin pohańców. On nie ma władzy. Nie pokaże ci go, Borysie! To zdrajca! Szpieg Godunowa.